Święta spędzili na wojnie
W okopie modlili się, żeby przeżyć.
Wojna to nie był dobry czas na obchodzenie jakichkolwiek świąt, szczególnie dla tych, którzy walczyli na pierwszej linii. Kiedy nad głową przelatywały kule a wkoło wybuchały bomby nikt nawet nie myślał, że zbliżają się święta. Na świętowanie mogli sobie pozwolić tylko ci, którzy byli na głębokich tyłach frontu. Józef z Dębieńska i Alojzy z Leszczyn święta wielkanocne 1945 roku spędzili w obozie jenieckim. Wcześniej jeden spędził je w okopie, a drugi na okręcie podwodnym. Dzisiaj obydwaj wspominają je jako zwykłe dni.
Święta pod ostrzałem
Józef na wojnę poszedł wiosną 1944 roku. Miał 20 lat. Wzięli go do Wehrmachtu, do artylerii. Nie chciał iść, ale musiał (jako Ślązak zbyt wielkiego wyboru nie miał). Niemcy dostawali już baty na wszystkich frontach więc potrzebowali „świeżego mięsa armatniego”. Trafił do Włoch. Jak wspomina, Wielkanoc na froncie niczym nie różniła się od zwykłego dnia. O świętach i świątecznym jedzeniu można było sobie jedynie pomarzyć. – Wielkanoc bez święconki jest jak wigilia bez choinki, ale zdobycie jajka na froncie w 1944 roku graniczyło z cudem. Chyba, że się je udało gdzieś ukraść. Najlepiej jakiejś kurze. Wtedy zjadł i jajko, i kurę – opowiada dębieńszczanin. Jak dodaje, w tym czasie zaczęły się już problemy z zaopatrzeniem i często nie było co jeść. Kiedy więc dotarło zaopatrzenie to żołnierze dostawali jeden chleb na czterech. Wczesną wiosną 1945 roku Józefa przerzucili do Holandii. – Tu dostaliśmy się od razu pod silny ostrzał, więc choć zbliżały się święta wielkanocne nikt o nich nie myślał. Każdy po cichu modlił się i prosił, żeby ta przeklęta wojna w końcu się skończyła, żeby przeżył i wrócił do domu – mówi. Kilka tygodni później oddział Józefa do niewoli wzięli Anglicy. Wielkanoc spędził już w obozie jenieckim. – W niewoli święta każdy przeżywał indywidualnie. Modlił się i myślał kiedy będzie mógł wrócić do domu, zobaczyć rodzinę. Na świąteczne śniadanie i obiad jedliśmy to co dostaliśmy od Anglików – kaszę i puszki. Jedząc w Wielkanoc kaszę w obozie myślałem, że teraz w Dębieńsku mama szykuje świąteczne śniadanie i jakoś lżej robiło mi się na duszy – mówi mieszkaniec Dębieńska.
W blaszanej puszcze
Alojzy z Leszczyn na wojnie spędził trzy Wielkanoce. Miał 23 lata kiedy w 1943 roku wcielono go do niemieckiego wojska. Dostał przydział do Kriegsmarine, na największy niemiecki pancernik „Tirpitz” – bliźniaczy okręt „Bismarcka”. Razem z okrętem stacjonował w Trondheim w Norwegii. Pierwsze dwie Wielkanoce spędził na morzu u wybrzeży Norwegii. – Jedzenie mieliśmy bardzo dobre, ale o jajku nie było mowy. Zresztą armia niemiecka była religijnie obojętna. Kto chciał – święta obchodził, kto nie chciał – nie obchodził. Kucharz nie przygotowywał specjalnego świątecznego jadłospisu na Wielkanoc. Na Tirpitz byłem jedynym Ślązakiem więc sam, w kąciku „odprawiłem” sobie święta, przede wszystkim modląc się o szybki koniec wojny, powrót do domu i zdrowie dla rodziny – opowiada leszczynianin. Jak dodaje, Pan Bóg przychylnym okiem patrzył na niego przez czas służby i uratował go od pogrzebania żywcem w blaszanej trumnie. Kiedy w październiku 1944 roku w zatoce Hakoybotn, w pobliżu Troms, alianci dopadli i zatopili „Tirpitza”, mieszkaniec Leszczyn był jednym z 880 uratowanych marynarzy spośród prawie 2 tys. załogi pancernika. Wielkanoc 1945 roku zastała Alojzego w angielskiej niewoli. – Jajek oczywiście nie było. Jadło się to co dali Anglicy, głównie puszki. W obozie było nas paru Ślązaków. Wszyscy cieszyliśmy się, że to nasze ostatnie święta poza domem. Wtedy nie było ważne to – czy jest jajko na święta czy go nie ma – była radość, że w końcu wojna się kończy i będziemy mogli wrócić do domu. Ja w tamtą Wielkanoc długo modliłem się dziękując Panu Bogu za ocalenie życia. Zresztą, dziękuję mu za to do dzisiaj – mówi mieszkaniec Leszczyn.
(ms)