Powojenne szczęście miało brodę i rogi
Pamiętam splądrowane mieszkania, wypalone domy. I my pośród tego wszystkiego: moja babcia Barbara, dziadek Mateusz, ciocia Irka i moja mama. Rozpoczęło się nasze nowe życie, wśród codziennej biedy i niedostatków.
Uparte jak kozy
Aż nagle w powojennych domach pojawiły się one: kozy żywicielki. Białe, czarne, łaciate, duże i małe, niektóre z brodami i rogami, stare i młode. W niektórych gospodarstwach były po dwie i trzy, w zależności od ilości członków w rodzinie i od zamożności. Ja miałem jedną, łaciatą, czarno-białą, z rogami. Bałem się jej nawyków. Bo jak to koza była uparta, że aż strach. Powoli dawałem sobie jakoś radę.
Po codziennych zajęciach szkolnych odbywał się wypas kóz żywicielek. Ten epizod z mojego dzieciństwa utkwił mi najbardziej w pamięci. Pasące się różnej maści stado i my, beztroskie dzieci. Pamiętam ognisko i pieczone ziemniaki. Niektóre przypalone były na węgiel, ale za to jakie smaczne! I pamiętam też te zadziorne kozy i ich walki.
Smakowały państwową saradelę
Szczególne miejsce, które utkwiło mi w pamięci to łąki w dorzeczu strumyka o krystalicznie czystej wodzie. Aleja pieknych, pachnących lip, w konarach których zadomowiły się osy i szerszenie. Dorzecze dwóch rzek, potocznie nazywane „pidkiem”, było ulubionym miejscem naszych kąpieli. Pamietam brązowe majteczki na paskach, w których się kąpałem. Mostek, z którego skakaliśmy do wody. I rury, którymi płynęła woda zamykana stalowymi klapami. Miejsce to szczególnie upodobali sobie Cyganie, którzy często gościli w naszej spokojnej wsi. Wieczorem schodzili tu mieszkańcy, aby obserwować ich zwyczaje. A my jako dzieci, zapominaliśmy o naszych kozach, które nie pilnowane z ochotą degustowały państwową saradelę. Po tak smacznym posiłku nasze kozy nie mogły się unieść. A stróż tych pastwisk kijem przeganiał nas i nasze żywicielki.
Dzieciństwo minęło jak jeden dzień
Pamiętam te zachody slońca i nasze powroty do domu przed zmrokiem. Ale najpierw szukaliśmy naszych żywicielek, każdy szukał swojej. Wiązaliśmy je razem i tak uszeregowane wraz z nami podążały do swoich gospodarstw. Żegnaliśmy się jeszcze dziecięcym: „Czesć, do jutra”, „Nie zapomnij wziąć szmacianki”, czyli piłki zrobionej ze szmat napchanych w pończochy, bo o prawdziwej mogliśmy tylko pomarzyć.
Nie ma już tamtych pasterzy
Pozostało mi w pamięci moje Wielopole i dom rodzinny. Dzisiaj nie ma już mojego ukochanego starzika Mateusza i starki Barbary. Nie ma mojego ojca Ludwika, matki Heleny i cioci Irki. Na miejscu chlewika, w którym kiedyś żyła nasza koza żywicielka, dzisiaj jest łazienka. Od tych pięknych beztroskich dni minęły 62 lata. Nie ma już wśród nas wielu chłopców – pasterzy kóz z tamtych lat. Nie ma miejsc naszych wspólnych kąpieli w krystalicznie czystej wodzie dorzecza dwóch rzek. Nie ma też starych lip, osy i szerszenie przeniosły swoje roje, a Cyganie przenieśli się do miast. Nie ma też zapachu pieczonych ziemniaków na kartoflisku, wspólnych zabaw. Pozostał w pamięci obraz wydeptanej ścieżki, którą przemierzały kozy żywicielki i pasterze z Wielopola.
Władysław Szymura