Asy żużlowych torów
– Jak to się stało, że został pan żużlowcem?
– Szczęśliwie trafiłem, ale coż, nie chcieli mnie tak od razu przyjąć do klubu, bo byłem za mały i za słaby. Kazali mi najpierw zjeść kilkanaście chlebów! Wróciłem do domu zapłakany i mój brat zapytał, co się stało? Opowiedziałem mu wszystko i on poszedł do trenera Józka Wieczorka. Nie wiem, jak to zrobił, ale przekonał go, by pozwolił mi spróbować. Trener zgodził się, a ja miałem to szczęście, że na tym właśnie treningu był prezes Trawiński, który powiedział trenerowi: „Zostaw tego małego”. No i tak zostałem żużlowcem.
– Niedawno ukazała się książka o panu. Co pan sądzi o niej?
– Najbardziej byłem ciekaw rozdziału, w którym są wypowiedzi różnych osób na mój temat. Dobrze o mnie mówili. Zauważyłem, że autor zadał sobie sporo trudu szperając gdzieś w archiwach, bo jest w tej książce sporo rzeczy, których już nie pamiętam, a także takich, o których nie wiedziałem.
– Wracając do sportu, nie miał pan nigdy załamań i chęci, by to rzucić?
– Miałem załamanie po jednej kontuzji. Wypadek zdarzył się w Anglii, w Poole. W nogę wbił mi się hak. Były z tym niezłe korowody, bo jak się później okazało, to nie mieliśmy wykupionego ubezpieczenia i w Anglii nigdzie mnie nie chcieli leczyć. Do Polski też mnie nie odesłano, bo nie było pieniędzy na samolot. Dzisiaj to dziwię się, jak to było zorganizowane? Więc wozili mnie od miasta do miasta, w szpitalach czymś to pryskali i zawijali w bandaże. Ból był okropny! Po powrocie do Polski znalazłem się szpitalu w Rybniku. Lekarz, gdy zobaczył z czym mnie przywieziono, stwierdził, że jeszcze dwa dni i nie miałbym nogi. Wdała się gangrena. Gdy czyścił mi kolano, to wyciągał kawałki żużla wielkości pudełka zapałek.
– Czy czegoś pan żałuje?
– Z wyjazdów zagranicznych pozostał mi niedosyt, bo nie udało mi się pozwiedzać miast, w których startowałem. W Londynie byłem chyba z sześć razy, a znam tylko stadion. Cała moja turystyka to widoki zza szyby samochodu lub autobusu.
– Jak układało się panu z kibicami?
– Wiadomo, że kibic płaci i wymaga, więc gwizdy były, ale jakichś wielkich przykrości nie zaznałem. Jednak po zakończeniu kariery pewna grupa osób odsunęła się, a byli to kibice, którzy mnie potrzebowali, po prostu dobrze było móc pochwalić się znajomością ze mną.
– Były jakieś zabawne sytuacje z kibicami?
– Hm… To były początki mojej kariery sportowej. Jechałem z Raciborza na mojej słynnej SHL 125 do Rybnika na mecz. Po drodze zabrałem faceta „na stopa”, który chciał, żebym jechał szybko, bo musi zdążyć na mecz, w którym startuje. Zapytałem go jak się nazywa, a on odpowiedział, że… Andrzej Wyglenda. Zajechaliśmy pod bramę i tam, gdy zszedł z motoru, powiedziałem mu po męsku, kto będzie w tym meczu jechał...
– „Życzliwi” też byli?
– Pewnie. Była taka sytuacja, kiedy zdobyłem tytuł Indywidualnego Mistrza Polski. Zostałem wezwany na dywanik do dyrektora rybnickiego Zjednoczenia – Kucharczyka. Zastanawiałem się, o co może chodzić? Gdybym zawalił te zawody to rozumiem, ale ja zostałem mistrzem Polski, więc nie domyślałem się przyczyny. Jak się okazało, ktoś doniósł, że w sobotę widział mnie w „Rybniczance”, jak piłem i wznosiłem toasty. Musiałem tłumaczyć się, że tam nie byłem i w zawodach, w niedzielę jeździłem trzeźwy… Po powrocie do domu opowiedziałem całe zdarzenie i wówczas dowiedziałem się od brata, że w sobotę, w „Rybniczance” to on był za starostę na weselu. Fama jednak poszła, że to ja. Smutno było, bo pan młody nie przyszedł na ślub. Tak na marginesie dodam, że w końcu i tak się pobrali, ale do dzisiaj nie wiem, czemu wtedy się nie pojawił.
– Pamięta pan swój pierwszy mecz?
– Pierwszy mecz w swojej karierze miałem w Lesznie. W jednym z wyścigów jechałem na zaszczytnej, czwartej pozycji, gdy nagle przede mną przewrócił się zawodnik gospodarzy. Nie chciałem w niego uderzyć, położyłem swój motocykl i nie dojechałem do mety. Sędzia zauważył, co się stało i przyznał mi jeden punkt. Wówczas zaliczano wyścig od połowy ostatniego łuku, a to było na pierwszym ostatniego okrążenia. Mimo to przyznał mi ten punkt, a publiczność nagrodziła mnie gromkimi brawami za to, że tak się zachowałem. Podobna sytuacja miała miejsce w Anglii, ale rozegrała się na ostatnim łuku. Miejscowy zawodnik upadł, a ja wjechałem w niego! Leżeliśmy razem na torze, z tym, że ja byłem tyłem do mety. W pewnej chwili kibice zaczęli głośno krzyczeć. Nie miałem pojęcia o co chodzi, aż nagle zobaczyłem, że Anglik podniósł motocykl i biegnie z nim do mety. No to ja wstałem i w pogoń za nim. Jak to później określił Jan Ciszewski, wyprzedziłem go na mecie o grubość opony. Za tę walkę promotor angielskiego klubu przyznał mi premię pięć funtów. To było sporo pieniędzy, nasza dieta wynosiła funt i szesnaście szylingów. Wpisał jednak to do protokołu. Wówczas nasz prezes – Tadeusz Trawiński, który był kierownikiem drużyny, powiedział, że ja tych pieniędzy nie dostanę. Najpierw muszę je oddać do ambasady, potem nie wiadomo jaki będzie przelicznik i ile procent z tego będzie dla mnie. Gdy to usłyszał angielski promotor, to porwał ten protokół, a pieniądze wręczył mi do ręki. No i oczywiście zapłacono mi także za ten jeden zdobyty punkcik. Jako ciekawostkę powiem, że tam nie było takich protokołów jak u nas z całą masą podpisów i pieczątek. Jako oficjalny protokół był program z zawodów z podpisem promotora.
– Miał pan kiedyś propozycje „ustawienia” wyścigu?
– Pamiętam mecz z Finlandią. Byli bardzo słabi, trzeba było trochę im pomóc, więc zacząłem udawać defekt. Natomiast Fin nie załapał o co chodzi, że chcę go przepuścić i wjechał we mnie. Mogło to skończyć się tragicznie i od tamtej pory więcej nie bawiłem się w przepuszczanie.
– Bywa pan teraz na meczach w Rybniku?
– Czasami jestem, ale już nie gonię tak szaleńczo jak kiedyś. Teraz to i pogodę biorę pod uwagę, czy jechać, czy nie.
– Zdarza się, że kibice o coś pana proszą?
– W ubiegłym roku, gdy byłem na stadionie, pewna kobieta poprosiła mnie o autograf Tomasza Golloba. Nie znam się z nim osobiście, ale oczywiście wiem, kim on jest. Natomiast on nie wiedział kim ja jestem. Stałem więc z tą kartką i długopisem, aż on łaskawie usłyszy moje prośby o ten autograf. Do samego końca nie powiedziałem, kim jestem i teraz trochę tego żałuję, bo może zawstydziłbym go.
– Jest coś, czego nie udało się panu zrealizować?
– Nie umiem pływać. To znaczy potrafiłem przepłynąć ze dwadzieścia metrów, ale nazwałbym to rozpaczliwym stylem przed utonięciem.Mieliśmy kiedyś zgrupowanie w Gdańsku Oliwie i chodziliśmy na basen. Było tam trzech mistrzów Polski, którzy nie umieli pływać. Przypuszczam, że jeszcze ktoś by się znalazł, ale tylko Marian Kaiser, Henio Żyto i ja przyznaliśmy się do tego, paradując w kołach ratunkowych. Mimo że taki ze mnie marny pływak, to na basen chodziłem. Nawet skakałem z trampoliny, ale zawsze blisko drabinek (śmiech).
– Gdyby przyszło panu wybierać raz jeszcze swoją drogę życiową, zmieniłby pan ją?
– Chyba niczego bym nie zmienił. To znaczy byłbym żużlowcem. Może jeździłbym trochę ostrożniej? Chociaż wtedy nie osiągnąłbym tego, co osiągnąłem…
– Uważa się pan za dziecko szczęścia?
– Myślę, że tak. Powiedziano mi, że urodziłem się w niedzielę. Nigdy tego nie sprawdzałem, czy faktycznie była to niedziela. Mamę nie mogłem o to zapytać, bo zginęła w okupacji, gdy miałem cztery latka, ale uważam, że i tak miałem w życiu szczęście.
Konkurs
Dla jednego z Czytelników „Tygodnika Rybnickiego” mamy książkę Stefana Smołki „As żużlowych torów Andrzej Wyglenda” z dedykacją samego mistrza. Żeby otrzymać tę ciekawą pozycję, wystarczy zadzwonić w piątek, 29 czerwca, o godz. 12.00, pod nr tel. (032) 421 05 10. Książkę wygrywa pierwsza osoba, która zadzwoni.
Rozmawiał: Marek Miketa