Małe dzieci w Wielkiej Wojnie
Mieli wtedy po kilka lat, ale dobrze zapamitali wydarzenia końca wojny.
Niemcy pospiesznie ewakuowali miasto, Rosjanie gotowali się do decydującego uderzenia. W centrum wojennego zamieszania znalazły się dzieci – mali świadkowie poczynań dorosłych. Po 60 latach od tamtych wydarzeń oddajemy im głos. Wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat wspominają Jadwiga i Franciszek Tkoczowie
z Chwałowic.
Unsere Freunde
Pani Jadwiga z czasów przed 1945 rokiem zapamiętała wspólne zabawy z niemieckimi rówieśnikami. Wśród kilkuletnich dzieci nie było konfliktów na tle narodowym. Jak mówi, zżyła się z niemieckimi dziećmi, było jej smutno, gdy pod koniec wojny wyjeżdżały na Zachód. Do świata dziecięcych gier nie dostały się jeszcze podziały dorosłych. Tymczasem matka pani Jadwigi była już zmuszona usługiwać nowym panom Rybnika. Im starsze jednak były dzieci, tym brutalniej dosięgała je „dorosła” rzeczywistość. Franciszek Tkocz w 1945 roku był już 13-letnim chłopcem. Z czasu wojennego zapamiętał np. lanie, jakie sprawili mu starsi, niemieccy koledzy w szkole za mówienie w rodzinnym języku polskim. No cóż – przecież siedmioletni Franek 1 września 1939 roku wybierał się do polskiej, a nie niemieckiej szkoły!
Wojenne dzieci
Wojna trwała w najlepsze, a dzieci rosły. Chłopcy mieli swoje przyjemności – obserwowali czołgi. Wszyscy ekscytowali się wtedy wyczynami niejakiego Nosiadka – brawurowo wieszającego polską flagę na najwyższym miejskim kominie w dniu 3 maja 1940 roku. Oczywiście było także wiele smutnych chwil. Pani Jadwiga wspomina, jak matka plakala, a pan Franciszek, jak ojciec, były powstaniec śląski, został wysłany na roboty przymusowe do Saksonii. Na pierwszy urlop wrócił dopiero po upływie dwóch lat...
Hordy Azjatów
Od stycznia 1945 roku trwała wielka ofensywa Rosjan. O ich poczynaniach głośno było na Śląsku. Władze Niemiec starały się ukazywać Sowietów w jak najgorszym świetle. W propagandzie przedstawiano ich jako „hordy ze Wschodu”. W tej atmosferze rybnickie władze wydały nakaz ewakuacji miasta. Na peron w Chwałowicach podstawiono pociągi dla cywilów. Pierwsi ulokowali się w nich „dwójkarze” – osoby z II grupą volkslisty. Towarowe wagony czekały nadal. Rodzina Jadwigi Tkocz także pospieszyła na peron.
Co pani robi?
Pani Jadwiga wspomina: – Było wtedy strasznie, zimno. Matka prowadziła nas, na chwałowicki peron. Najmłodsze z nas było jeszcze w wózku, my, starsze dziewczynki szłyśmy obok matki z plecakami. W wagonie także było mroźno, z zimna puchły nam ręce. Nie było nic do jedzenia, ale najgorsze było to, że nie wiedzieliśmy, dokąd właściwie ma nas zawieźć ten pociąg. W końcu moja mama nie wytrzymała. Wyciągnęła wózek z wagonu i kazała nam także wyjść. Nie zamierzała czekać . Wtedy zatrzymał nas niemiecki policjant. – Co pani robi? – zapytał. – Czy pani zdaje sobie sprawę, kim są Rosjanie? Mama na to odpowiedziała: – Gorsi od Niemców już być nie mogą! Zeszliśmy z nasypu i znaleźliśmy schronienie w pobliskiej gospodzie. Za nami wyszli inni ludzie. Do dziś mam przed oczami widok ludzi schodzących z nasypu kolejowego – kończy Pani Jadwiga.
W klasztornej piwnicy
Rodzina pana Franciszka przed działaniami wojennymi ukrywała się w piwnicy u ojców franciszkanów. Niemcy w pobliżu ulokowali swój sztab. Radzieckie działa ostrzelały to miejsce, zapalił się dach. Pan Franciszek mówi: – W piwnicy przebywało siedem rodzin. Wszyscy rzucili się do gaszenia. Udało się zapobiec pożarowi. Kiedy w połowie lutego nadszedł rozkaz opuszczenia miasta, nasza rodzina, ja i dwie siostry, matka oraz wujek rozpoczęliśmy pieszą wędrówkę. Najpierw skierowaliśmy się do Chwałowic, później do Świerklan. W końcu znaleźliśmy schronienie w Radlinie. Po przejściu frontu wróciliśmy do naszego mieszkania na Wodzisławskiej – niestety, okazało się, że jest splądrowane.
Amatorzy śląskiej kuchni
Nowi „wyzwoliciele” panoszyli się w mieście podobnie, jak ci poprzedni. U rodziny Franciszka Tkocza kwaterował pewien kapitan. Kazał gotować sobie placki ziemniaczane: – Tak bardzo lubił placki mojej mamy, że gdy skończyły się produkty, kazał przywieźć do nas beczkę oleju i dwa worki ziemniaków z wojskowego składu – uśmiecha się pan Tkocz. Tymczasem dzieci były narażone na kolejne szykany językowe. Najpierw karano za rozmowy po polsku, a po wkroczeniu Rosjan z kolei źle widziane były słowa niemieckie. – A przecież my uczyliśmy się w szkołach niemieckich. Jak my dzieci mieliśmy się w tym odnaleźć? – wspominają Tkoczowie.
Tomasz Ziętek