Od Polników do Sitków czyli historia mszańskiego stolarstwa
Stolarską tradycję zapoczątkował Augustyn Polnik, który przed wojną prowadził zakład razem z bratem Antonim. Po nim był syn Alojzy i zięciowie, a zarazem bracia, Franciszek i Henryk Sitkowie. Dziś rzemiosłem zajmuje się trzecie pokolenie stolarzy w rodzinie, czyli Bogdan i Andrzej. I na tym pewnie nie koniec, bo są jeszcze ich synowie, dlatego Mszana jeszcze długo znana będzie jako wioska, która stolarzami stoi.
Strugi dziadka Augustyna
Pan Bogdan zaprasza nas do stolarni, którą przy domu wybudował jego ojciec. W nowoczesnym zakładzie nie ma już maszyn, na których zaczynał pracę dziadek, ale jest wiele związanych z nim pamiątek. Oglądamy drewniany krzyż, który wisiał w przedwojennym zakładzie Augustyna Polnika i stolarskie strugi, nazywane na Śląsku heblami, które były jego podstawowym narzędziem pracy. Jest też dyplom mistrzowski z 1959 r., dzięki któremu mógł szkolić uczniów. – Ojciec mojej mamy swój pierwszy zakład stolarski otworzył około roku 1937. Przypuszczamy, że skłoniła go do tego budowa domu dla swojej rodziny. Na początku robił wszystko, czego potrzebowali ludzie w okolicy od okien i drzwi, po meble, a na trumnach kończąc – opowiada o swoim dziadku Bogdan Sitko.
Wybuch wojny sprawił, że pan Augustyn najpierw trafił na roboty do Niemiec, a potem został wcielony do wojska. W roku 1942 w Mszanie przyszła na świat jego najmłodsza córka Krystyna, mama pana Bogdana. Jej ojciec, ranny w nogę podczas walk we Francji, do domu powrócił dopiero w 1946 r. Na miejscu zastał zrujnowany zakład i czwórkę dzieci, którymi po śmierci żony zajmowali się jej rodzice. Zaczęło się długie i mozolne odbudowywanie rzemieślniczego warsztatu, w którym pomagał mu brat Antoni i jedyny syn Alojzy. Jego siostry – Maria i Krystyna wyszły za mąż za braci Franciszka i Henryka Sitków, którzy również wybrali zawód stolarzy i osiedlili się w rodzinnej miejscowości swoich żon.
Pan Augustyn robił meble dużo bardziej skomplikowane niż te wykonywane później przez jego zięciów, czy wnuka. Pracował w drewnie, a wiele prac wykonywał za pomocą ręcznych narzędzi. Różnego rodzaju strugi służyły nie tylko do wyrównywania płaszczyzn i krawędzi desek, ale i do robienia profili. Jego praca bardziej przypominała meblarstwo artystyczne, niż prostą stolarkę, a gięte meble w postaci komód czy kredensów nie bez powodu były w tamtych czasach uznawane za szczyt elegancji. Do 1963 r. pracował razem z bratem Antonim. Potem ich drogi rozeszły się, a w stolarni pomagała mu najmłodsza córka Krystyna i jej mąż Henryk, którzy wprowadzili się do jego domu zaraz po ślubie. Już wtedy zrodził się pomysł, by pracujący w górnictwie zięć zajął się stolarstwem.
Hit PRL-u, czyli gustowna meblościanka
Kiedy rodzice pana Bogdana zaczęli budować dom, pierwszy zakład stolarski powstał w jego piwnicy. – Od roku 1954 do 1970 pracowałem na kopalni, ale od początku chciałem stamtąd odejść z powodu roboczych niedziel. W tamtych czasach pracowało się niemal na okrągło. Jak zaczynaliśmy po Nowym Roku, to kończyliśmy w sylwestra, więc w ogóle nie było czasu dla rodziny. Kiedy teść zaproponował mi, bym nauczył się stolarstwa, nadarzyła się okazja do zmiany zawodu – wspomina pan Henryk.
Teść cały czas pomagał i służył radą. Stolarzem był też brat Franciszek i szwagier Alojzy. Wszyscy mieszkali i pracowali w Mszanie, ale głód mebli był tak ogromny, że o żadnej konkurencji nie mogło być mowy. W firmie od początku pomagała też pani Krystyna. – Rzemieślnicy w tym regionie opanowali fladrowanie. Polegało ono na malowaniu na powierzchni fornirów wzorów słojów różnych gatunków drewna. Mama często pomagała w tym tacie, który wyspecjalizował się w meblościankach z płyt. Powstawały wtedy duże osiedla robotnicze w Jastrzębiu i Wodzisławiu, więc zbyt był ogromny. Przyjeżdżali do nas handlarze, którzy sprzedawali je potem również w innych regionach Polski – tłumaczy pan Bogdan, a jego ojciec dodaje, że tyle się tych meblościanek naprodukował, że we własnym domu żadnej nie chciał. A kiedy robił meble specjalnie dla żony, najpierw kuchnię, a potem sypialnię, obie wykonał na maszynach teścia, przystosowanych do giętego drewna. Później zamówień było coraz więcej, więc żona na kolejne meble musiała czekać. – Największe problemy miałem z materiałami. To były czasy, gdy o wybieraniu czegokolwiek nie mogło być mowy, bo brało się to co było. Towar trzeba było załatwiać na własną rękę. Przydział, na który można było liczyć, to była 1/10 naszych potrzeb. Jak dostałem w hurtowni w Katowicach jedną płytę to nie wiedziałem co z nią zrobić, bo takich płyt potrzebowałem cały samochód – wspomina pan Henryk, a jego syn Bogdan dodaje, że nieraz trzeba było objechać wszystkie wioski w okolicy, żeby dostać asortyment, który nie wiadomo z jakiego powodu trafiał do GS-u na przykład w Pawłowiczkach. Wykupowało się wszystkie gwoździe, a kierownik sklepu był najszczęśliwszą osobą na świecie, bo właśnie pozbył się towaru, którego nie chcieli kupować okoliczni rolnicy.
Praca w stolarstwie miała zapewnić panu Henrykowi wolne weekendy i więcej czasu wolnego dla rodziny. W praktyce zamówień było wiele, a na pierwsze wakacje pojechał z żoną dopiero będąc już na emeryturze. – Jeździliśmy do Turcji, potem Egiptu, Tunezji oraz na Wyspy Kanaryjskie i tak przez 15 kolejnych lat. Trochę sobie pozwiedzaliśmy i nadrobiliśmy stracony czas – podsumowuje.
Sąd na wymiar
Pan Bogdan nie mógł wybrać innej drogi zawodowej, bo do stolarni dziadka zaglądał od najmłodszych lat. – Byłem z nim bardzo zżyty. Dziadek zabierał mnie ze sobą gdy jeździł po towar. Pamiętam nasze wyprawy do szklarza w Cieszynie syreną, a potem fiatem 125. To były moje pierwsze wycieczki – opowiada pan Bogdan i dodaje: – Cała nasza rodzina związana była z rzemiosłem: rodzice, wujkowie, dziadek, a teraz ja i mój kuzyn Andrzej. Tylko brat Zbigniew wybrał górnictwo. Pewnie mamy to w genach.
Naukę stolarstwa zaczął w Zasadniczej Szkole Zawodowej w Pszowie w klasie wielozawodowej, uzupełniając wykształcenie na kursach w Pszczynie. Praktyki u ojca zaczął w 1985 r. Potem była dwuletnia przerwa na odrobienie wojska w straży pożarnej w Jastrzębiu. – Po powrocie tato zaproponował mi, żebym założył własną firmę. Miałem już wtedy zrobiony egzamin czeladniczy. Uzupełniłem go o mistrzowski i przyjąłem do pracy pierwszych uczniów. Przez pewien czas pracowaliśmy razem w jednej stolarni, ale każdy realizował swoje zamówienia – tłumaczy pan Bogdan i dodaje, że jeśli są chęci do współpracy to nawet dwóch szefów w jednym zakładzie dogada się bez problemu.
Kiedy zaczął pracę na własny rachunek, płyty fladrowane zastąpiono melaminowanymi, a meblościanki meblami robionymi na wymiar. – To była nie tylko zmiana mody, ale i technologii. Musiałem zakupić inne piły, które miały podcinacze, czy oklejarkę do oklejania krawędzi – mówi pan Sitko, który zaobserwował, że popyt na nowe meble zawsze zwiększał się przed komuniami, świętami i uroczystościami rodzinnymi, a malał zawsze w wakacje. – Przychodzili nieraz ludzie, żeby zamówić jakieś meble i zaraz dodawali, że zapłacą dopiero po wykopkach. Dziś najlepszą reklamą dla firmy jest poczta pantoflowa, choć pomaga też strona internetowa i Facebook – mówi pan Bogdan. Największe zlecenie, które zdobył w wyniku wygranego przetargu to były meble robione na zamówienie sądu w Wodzisławiu Śl. Meble biurowe zostały wykonane z płyt laminowanych, a te na salach sądowych z drewna dębowego i oklejanego dębem naturalnym.
W firmie od lat pomaga mu żona Krystyna, którą poznał na dyskotece w Wiśle. Dziś zajmuje się biurem i reklamą stolarni, a hobbystycznie drzewami i krzewami, które artystycznie przycina. Największą dumą rodziców są ich dwaj synowie. 20-letni Artur, który kończy Technikum Budowlane, jest laureatem Olimpiady Wiedzy i Umiejętności Budowlanych i ma zapewniony indeks na uczelnię. – Zostaje jeszcze zdanie matury, a potem wybieram się na Politechnikę Śląską. To uczelnia, którą skończyło wielu naszych absolwentów – mówi Artur, a babcia dodaje, że najważniejsze, że blisko domu. Młodszy Marcin jest w klasie elektronicznej tej samej szkoły, a po lekcjach gra w grupie juniorów Inter Krostoszowice. Zaczynał jako bramkarz, ale jak twierdzą rodzice, była to zbyt statyczna pozycja jak na charakter Marcina, więc został napastnikiem. Kibicuje mu cała rodzina, która jeździ w niedziele na mecze. – Syn najbardziej się boi, że gdy go ktoś sfauluje, to żona wbiegnie na murawę, żeby go ratować – mówi ze śmiechem pan Bogdan, a pani Krystyna potwierdza, że choć nie wszystko w grze jest już dla niej jasne, to emocje na trybunach są trudne do opanowania. Obaj synowie pana Bogdana pomagają mu w stolarni, jest więc szansa, że wyrośnie czwarte pokolenie rzemieślników w rodzinie i Mszana pozostanie wioską, która stolarzami stoi.
Katarzyna Gruchot