Józef Holona wżeniony w kamienie
Kiedy pan Józef zdecydował się na sakramentalne „tak”, nie przypuszczał, że w posagu razem z żoną dostanie też nowy zawód. O ile pierwszy związek był z miłości, to ten drugi, na który namawiał go teść, okazał się mariażem z rozsądku. Dziś swoich życiowych decyzji nie żałuje, bo choć nadal pozostaje zięciem Maksymiliana Caniboła, po trzydziestu latach spędzonych w kamieniarstwie zapracował już sobie na własne nazwisko.
Podglądanie prywaciarza
W rodzinie Canibołów była taka tradycja, że każdy męski potomek tego rodu zostawał kamieniarzem. – Był nim mój dziadek Leon oraz jego trzej bracia: Alojzy, Jan i Franciszek. Ten sam zawód wybrał też mój ojciec Maksymilian i jego brat Albin, który miał zakład w Biertułtowach, a po nich moi bracia Leon i Franciszek – tłumaczy Danuta Holona, żona Józefa.
Pan Maksymilian, którego ojciec nie wrócił z wojny, został z mamą, bratem i trzema siostrami, a zawodu uczył się u swoich stryjów Franciszka i Jana w Skrzyszowie. Własny zakład założył dopiero w 1958 roku, mając 29 lat. – To była rodzinna firma. Ojciec nie miał maszyn, więc kamień przycinał u wujka Jana albo Franciszka. Nie było bieżącej wody, ani centralnego ogrzewania, a mama przy czwórce dzieci pomagała jeszcze ojcu w pracy. Ręcznie szlifowała i formowała bloczki z lastriko. Pamiętam, że od początku nauczeni byliśmy ciężkiej pracy, głównie w gospodarstwie, bo oprócz zakładu mieliśmy ponad hektar pola, świnię, krowę, barany i kaczki – mówi pani Danusia.
Rodzina z ledwością mieściła się w maleńkim domu w Mszanie, ale pozwolenia na budowę przy zakładzie nie dostali. Działka z domem w surowym stanie znalazła się za to w Jastrzębiu, gdzie po kilku latach zaczęli mieszkać. – Całe dzieciństwo spędziliśmy na wsi, bo gdy się wyprowadzaliśmy, miałam już 15 lat. Płakałam dwa razy: najpierw jak opuszczałam Mszanę, a potem jak z Jastrzębia do niej po latach wracałam. Teraz nie zamieniłabym tego miejsca na żadne inne – opowiada pani Holona.
Życie rzemieślników nie było łatwe. Ciągłe nagonki na tzw. „prywaciarzy” odbijały się też na dzieciach. – W zakładzie mieliśmy ciągłe kontrole z urzędu skarbowego. Sąsiedzi nam opowiadali, że urzędnicy potrafili obserwować co się dzieje w warsztacie przyczajeni za płotem. Ojcu zatruwało to życie i stał się z tego powodu bardzo nerwowy – wspomina pani Danusia. Mimo wielu trudności, jej bracia Leon i Franciszek też poszli w ślady ojca, podobnie jak mąż, który w kamieniarstwo po prostu się wżenił.
Poznali się na zabawie w Świerklanach. – W mojej wsi były dwie takie sale, gdzie się chodziło potańczyć – u Marka i u Rducha. My się poznaliśmy w tej drugiej, a potem to już nie było rady, trzeba było na zolyty jeździć do Jastrzębia – mówi ze śmiechem pan Józef, który zapunktował u przyszłej żony tym, że był doskonałym tancerzem. Po ślubie, który odbył się w 1977 roku, młodzi zamieszkali razem z rodzicami w Jastrzębiu, a po dwóch latach przenieśli się do rodzinnego domu pani Danusi w Mszanie.
Taryfy ulgowej nie będzie
Młodemu zięciowi pan Maksymilian uważnie się przyglądał. Pracujący w Peberowie elektromonter zarabiał niewiele, a rodzinna firma Maksymiliana Caniboła prosperowała znakomicie i wciąż brakowało w niej rąk do pracy. Nic więc dziwnego, że zaczął zięcia namawiać do pracy u siebie. – Prawdę mówiąc z tą swoją pensją byłem tu traktowany jak biedak, bo lata 70. były bardzo dobre dla rzemiosła, a mnie z ledwością starczało do pierwszego – tłumaczy pan Holona, który pod okiem teścia wyuczył się zawodu kamieniarza, zdając eksternistycznie egzamin czeladniczy, a potem mistrzowski. – Zaczynałem w 1978 roku, czyli zaledwie rok po ślubie. Teść miał wtedy sześciu pracowników i wielu uczniów. Dla wszystkich był bardzo wymagający, ale wobec mnie szczególnie. Klient był dla niego najważniejszy, dlatego musieliśmy stawać na głowie by dotrzymać terminów. Trzeba było przestrzegać punktualności i porządku – tłumaczy pan Józef.
Firmę po ojcu przejął młodszy brat pani Danusi – Franciszek, a Holonowie na działce wybudowali dom i zakład. – Pomagała nam cała rodzina, ale w pierwszej kolejności postawiliśmy warsztat, w którym mąż zaczął pracować w 1987 roku – tłumaczy pani Danusia. Do nowego domu wprowadzili się trzy lata później i mieszkają w nim do dziś, a działające obok siebie dwa zakłady kamieniarskie szwagrów nigdy nie stanowiły dla siebie żadnej konkurencji. – Pracy było tak dużo, że wzajemnie podsyłaliśmy sobie klientów. Zaopatrywałem się też w materiał u kuzyna żony, który przejął firmę po ojcu w Skrzyszowie. Mój teść był znanym kamieniarzem w całym regionie, więc wystarczyło powiedzieć, że jest się jego synem albo zięciem i to działało lepiej niż jakakolwiek reklama. Trzeba przyznać, że na początku z jego renomy wszyscy korzystaliśmy – mówi pan Józef, który tak jak kiedyś teść zaczynał w swoim zakładzie od pracy ręcznej. – Pierwszą kolankówkę do obróbki kamienia i maszynę do jego cięcia zrobił nam znajomy ze Skrzyszowa. To była ręczna, rzemieślnicza robota, ale usprawniała pracę. Dopiero w 2004 roku na targach we Wrocławiu zakupiłem nową włoską maszynę do cięcia, a potem polską boczkarkę z Piławy do szlifowania kamienia – wspomina kamieniarz.
Z czasem lastriko wyparł coraz dostępniejszy granit. – Przywoziliśmy go ze Strzegomia i Piławy 20-letnim żukiem, który podarował nam teść, gdy otworzyłem swoją firmę. Wyjeżdżaliśmy o 4.00 rano, a wracaliśmy wieczorem – opowiada pan Józef, a jego żona dodaje, że kiedyś o mało takiej wyprawy nie przypłacili życiem. – Wracaliśmy z kamieniem z Piławy, gdy nagle pękła nam półośka i wyleciało koło w samochodzie. Dobrze, że żuk rozpędzał się tylko do 60 km na godzinę, bo przy większej prędkości, moglibyśmy tego nie przeżyć – wspomina. Pani Danuta nie tylko towarzyszyła mężowi w wyjazdach po kamień, ale też dzielnie pracowała w zakładzie. – Ja miałam tylko dwójkę dzieci, a mama pomagała tacie przy czwórce, więc było mi łatwiej, ale praca była tak ciężka że przypłaciłam ją chorobą nerek – podsumowuje.
Rzemieślnik pracuje do samego końca
Po dziewięciu latach pracy u boku teścia i trzydziestu kolejnych spędzonych we własnej firmie, pan Józef mógłby opowiedzieć niejedną ciekawą historię. Usłyszelibyśmy opowieść o tym, jak w czasach PRL-u ludzie zamawiali dla siebie pomniki, które przechowywali potem całymi latami zabezpieczone słomą w stodołach, a gdy lastriko stawało się niemodne, składali u pana Józefa następne zamówienia. O tym, że podczas montażu w Niemczech trzeba było co do centymetra przestrzegać wyznaczanych przez zarządcę cmentarza wymiarów, a w Czechach, można było z projektami poszaleć, bo monumentalne pomniki nie należały do rzadkości. Nie mogłoby również zabraknąć historii o kamieniarskiej braci, która kiedyś wzajemnie się wspierała. – W ciągu tych trzydziestu lat pracy miałem chwile zwątpienia. Był taki kryzysowy rok, jeszcze w latach 90., gdy myślałem o zamknięciu zakładu, bo nie miałem jeszcze ani renomy, ani zleceń. Pomogli mi wtedy inni kamieniarze, którzy podsyłali mi swoich klientów. Teraz takie cuda już się w naszej branży nie zdarzają, ale wtedy wzajemna pomoc była na porządku dziennym – tłumaczy pan Józef i dodaje, że swoich życiowych decyzji nie żałuje, bo gdy się czegoś człowiek w życiu podejmuje, to trzeba to konsekwentnie realizować, nieważne czy się podoba czy nie.
Tej konsekwencji nigdy nie zabrakło panu Maksymilianowi, który tak bardzo czuł się związany z kamieniarstwem, że do zakładu w Mszanie przyjeżdżał aż do swojej śmierci w 2004 roku. Ani dzieci Leona, ani Franciszka nie kontynuowały rodzinnych tradycji rzemieślniczych. Z panem Józefem przez osiemnaście lat pracował młodszy syn Mariusz, ale i on zrezygnował z zawodu kamieniarza. – Jak pracowaliśmy razem, on nadzorował produkcję, a ja mogłem się zajmować montażami. To była ogromna pomoc i odciążenie, bo mogłem się skupić na klientach, ale zawsze chciałem, by dzieci przede wszystkim kształciły się i realizowały swoje pasje. Starszy syn Tomasz jest architektem, a młodszy musi teraz znaleźć własną drogę zawodową – tłumaczy pan Holona, a jego żona dodaje, że mają sześcioro wnuków, więc jest szansa, że może któreś z nich kiedyś do nich dołączy.
Cała rodzina jest blisko siebie. Młodszy syn mieszka w domu razem z rodzicami, a starszy wybudował się na działce obok, dzięki czemu pani Danusia może się czuć babcią w stu procentach. – Do emerytury zostały mi cztery lata, ale jako rzemieślnik muszę tu pracować do końca swoich dni i o jeden dzień dłużej. Będę się starał, póki starczy sił, bo to jest dorobek całego mojego życia – podsumowuje Józef Holona, który w 2014 roku został uhonorowany tytułem Powiatowego Lidera Przedsiębiorczości, przyznanym przez Cech Rzemieślników i Innych Przedsiębiorców w Wodzisławiu Śląskim.
Katarzyna Gruchot