U Kowalskich rodzina jest jak opoka
Pan Józef pragnął lżejszego życia niż to, które miał jego ojciec, ale zawód, który wybrał wymagał od niego krzepy, zacięcia i uporu. Musiał się stać odporny jak kamienie, z którymi pracował. Musiał znaleźć w sobie siły, by fundamenty, na których budował przyszłość z żoną Urszulą, były mocne i trwałe. Teraz wie, że to co udało mu się stworzyć z pomocą bliskich, pozostanie w dobrych rękach, bo największa siła tkwi w jego rodzinie.
Bądź jak kamień
Przed zakładem Kowalskich trudno znaleźć wolne miejsce parkingowe. Trudno też w nim znaleźć mistrza Józefa, który znany jest z tego, że jeśli przed minutą był w biurze, to teraz może być już w warsztacie, u klienta, albo w domu. Swoją energią mógłby obdarować wielu młodych ludzi, ale żaden z nich nie mógłby się pochwalić takim jak on doświadczeniem. Zanim jednak młody Józek zdecydował co chce w życiu robić, bacznie przyglądał się pracy taty Adolfa, który z zawodu był stolarzem. – Ojciec pracował na kopalni Marcel, ale w domu miał swój warsztat, w którym robił różne rzeczy na własny użytek. W jego ślady poszedł mój starszy brat Antoni, a mnie się ta praca nigdy nie podobała, bo w ręce wchodziły często drzazgi i wydawało mi się, że jak wybiorę inny zawód, to będzie lżej – tłumaczy pan Kowalski, który postawił na kamieniarstwo, a właściwie betoniarstwo, bo wtedy więcej prac wykonywano w betonie.
Kiedy trafił do Zasadniczej
Szkoły Zawodowej dla Pracujących na Obszarach, w ogólnozawodowej klasie uczyli się przedstawiciele różnych zawodów, którzy raz w roku wyjeżdżali na kursy doszkalające. – Nas zabierali zawsze na sześć tygodni do Nowej Huty. Mieszkaliśmy w internacie i w praktyce poznawaliśmy na czym polega ten zawód – wspomina pan Józef, który pierwszą pracę podjął w zakładzie betoniarsko-kamieniarskim u Erwina Węgrzyka w Radlinie II. – Gdy zaczynałem, miałem 14 lat i już po pierwszym dniu zrozumiałem, że to nie był dobry wybór. Nie było maszyn, więc kamienne bloki i 50-kilogramowe worki z cementem przeciągaliśmy ręcznie – opowiada pan Kowalski, którego kręgosłup najlepiej pamięta tamte czasy.
Po trzech latach nauki zawodu kamieniarza i trzech kolejnych w zawodzie betoniarza, pan Józef zdał egzaminy czeladnicze, potem mistrzowskie i w 1979 roku zapragnął założyć własną firmę. – Mieszkaliśmy wtedy z mężem u moich rodziców w Radlinie II, a na działce obok stawialiśmy własny dom. Najpierw powstał jednak garaż, który służył za warsztat i pierwszą siedzibę firmy – tłumaczy Urszula Kowalska, która od początku razem z tatą Telesforem Zamarskim pomagała mężowi. – Na początku robiliśmy parapety i schody z lastryka. Przenosiliśmy te kawałki razem do szlifowania. Potem doszły kręgi do studni. Nie mieliśmy betoniarki, więc wszystko mieszałam z mężem ręcznie – wspomina pani Urszula. Pierwsza taka maszyna, zafundowana synowi przez pana Adolfa, przydała się też przy budowie domu. – Bloczki betonowe robiła nawet mama, zajmująca się też naszymi dziećmi. Rano wychodziłam do pracy w WSS Społem, a po południu szłam do pracy na budowę. Bez pomocy rodziców nie dalibyśmy sobie rady – podsumowuje pani Urszula, która prowadziła później w rodzinnej firmie księgowość. Z czasem niewielki garaż zastąpił wybudowany obok 50-metrowy zakład. W 1995 roku, po szesnastu latach spędzonych w Radlinie II, Kowalscy przenieśli firmę bliżej centrum Wodzisławia.
W firmie jak w rodzinie
Pan Józef oprowadza nas po zakładzie i z dumą prezentuje waterjeta – maszynę do obróbki kamienia przy użyciu wody. To co potrafi robić z kamieniem, metalem a nawet szkłem widzieliśmy wcześniej w biurze, teraz możemy się przyjrzeć jej pracy na żywo. – Najwięcej naszych zamówień dotyczy budowlanki: blatów kuchennych, schodów, parapetów, posadzek i kominków. Na brak klientów nie mogę narzekać dlatego pracę rozpoczynam codziennie o wpół do szóstej i kończę też o wpół do szóstej – wyjaśnia pan Józef , którego w firmie wspierają teraz córka Hania, syn Edward, synowa Katarzyna i dwóch siostrzeńców żony: Zbyszek i Jurek.
Pani Hania przyznaje, że do rodzinnej firmy trafiła przypadkiem. – Nie planowałam tego wcześniej, ale kiedy na świat przyszły dzieci, pomyślałam, że nigdzie nie będzie mi lepiej, więc spróbuję – wyjaśnia absolwentka filologii angielskiej. Znajomość języka przydaje się jej w kontaktach z zagranicznymi kontrahentami, od których Kowalscy sprowadzają kamień. Pani Hania ma już swoją rodzinę, ale mieszka z rodzicami w Radlinie II. – Praca jest i w firmie i w domu. Od tego uciec się po prostu nie da. Nawet podczas rodzinnych uroczystości krążymy wokół tematów zawodowych, bo wszyscy nimi żyjemy – tłumaczy i dodaje, że tak było zawsze od kiedy pamięta. Te pierwsze wspomnienia wiążą się z firmą w rodzinnym domu i dziadkiem Telesforem. – Przychodził codziennie o 3.00 w nocy żeby rozpalić w piecu i wszystkich nas budził. To wczesne wstawanie zostało mu jeszcze z czasów gdy był piekarzem – mówi pani Hania. Innym ważnym dla małej dziewczynki wydarzeniem była wyprawa po odbiór nowego samochodu. – To był tarpan, po który w połowie lat 80. pojechałam razem z tatą i Edkiem do Rybnika. Pamiętam, że nie zdołaliśmy nim dojechać do domu, a już się popsuł – wspomina.
Jej brat Edward też z początku nie myślał o dołączeniu do rodzinnego biznesu, bo marzył o zawodzie mechanika. W ostatniej klasie podstawówki postawił jednak na rodzinną tradycję i wybrał klasę o zawodzie kamieniarz-betoniarz. – Zaraz po szkole trafiłem do ojca i jestem tu już 26 lat. Zaczynałem jeszcze w garażu przy ul. Głożyńskiej, a po wojsku wspólnie tworzyliśmy firmę na Rybnickiej – opowiada pan Edward, który z miłości do motoryzacji nigdy nie zrezygnował. Niedawno zrealizował swoje największe marzenie i ściągnął ze Stanów choppera, którym jeździ teraz z synem po Polsce i Czechach. – Szymon ma dopiero 14 lat i niesamowity zmysł techniczny. Chodzi do drugiej klasy gimnazjum a już zmontował drukarkę 3D – mówi pan Edward, który również nie osiada na laurach. W planach ma zakup maszyny, która zrewolucjonizuje pracę w zakładzie. – Omega 100 Comandulli, to taki duży kombajn, który nam zastąpi pięć maszyn. Przy jego zakupie będę chciał skorzystać z funduszy unijnych. Czeka nas też rozbudowa warsztatu, bo to ogromna maszyna – tłumaczy pan Edward.
Z ziemi polskiej do włoskiej
Czasu na wyjazdy i odpoczynek Kowalscy nigdy nie mieli, bo pracowali sześć dni w tygodniu, a w niedziele przyjmowali klientów, którzy składali zamówienia. W 1985 roku pojechali po raz pierwszy do Włoch. – To była pielgrzymka, którą organizował nasz kościół. Mieliśmy jechać autokarem, ale to były takie czasy, że wiele z nich już nie wracało, więc wysłali nas samolotem. Bardzo nam się podobało, ale na nic nie było nas wtedy stać. Zabraliśmy ze sobą trochę pieniędzy, ale przeznaczyliśmy je na krople do oczu dla mojego męża, które kupiliśmy w aptece watykańskiej, bo w Polsce były niedostępne – opowiada pani Urszula.
Dziś do Włoch wracają bardzo często, bo właśnie stamtąd sprowadzają marmury i granity. – Zawsze jeździmy samochodem. Dwa lata temu za jednym razem zrobiłem 1600 kilometrów do Werony i Mediolanu – mówi z uśmiechem pan Józef, a żona go strofuje: Tu się nie ma czym chwalić. Ja bym go chętnie zmieniła za kierownicą, ale mi nie pozwoli prowadzić! Dodaje jednak, że mąż jeździ odważnie i pewnie, a dalekie kraje i długie podróże w ogóle go nie męczą. – Kiedy jedziemy nad jezioro Garda to nawet chwilę w miejscu nie usiedzi. Ja bym chciała trochę poleżeć, poopalać się, a on biega po tych alejkach wokół całego jeziora – opowiada pani Urszula.
Jej córka Hania dodaje, że tato nigdy nie lubił biernego wypoczynku. – Pojechał kiedyś z mamą do sanatorium. Na drugi dzień już był firmie, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wieczorem wrócił do Ustronia, ale rankiem następnego dnia był ponownie w Wodzisławiu. W końcu powiedział mamie, że nie opłaca mu się tak ciągle dojeżdżać wieczorami, więc woli nocować w domu. I w ten sposób zakończył kurację – wspomina ze śmiechem pani Hania.
Gdy wolnych dni jest za dużo, to pan Józef nie może sobie w domu znaleźć miejsca. Nawet programy podróżnicze i przyrodnicze, które najchętniej ogląda w telewizji, nie są go w stanie zająć na wiele godzin. Na szczęście w każdy pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia cała rodzina spotyka się u rodziców na wspólnym poczęstunku. Są z nimi dzieci, wnuki, mama pani Urszuli i synowie jej siostry. – Jest nas w sumie dwadzieścia osób. Oglądamy zdjęcia, wspominamy i wykorzystujemy ten czas tylko dla siebie. Nie ma wtedy żadnych rozmów zawodowych, bo chcemy się sobą nacieszyć – mówi pani Urszula, a jej mąż dodaje, że w życiu najważniejsza jest zgoda. Dla jej utrzymania, pani Ula zgadza się nieraz z mężem, że białe jest czarne, bo po 43 latach małżeństwa wie kiedy trzeba ustąpić. Wie też, że ich największym sukcesem jest rodzina, która niczym opoka, trwa niezależnie od życiowych burz. Na tak solidnym fundamencie można budować przyszłość.
Katarzyna Gruchot