Ateiści paralotniami nie latają
RADLIN – Tomasz Chybicki od trzynastu lat lata na paralotni
Już jako kilkulatek, będąc z rodzicami na wczasach w okolicy góry Żar, nie mógł oderwać wzroku od startujących tam lotni. Potem już jako dorosły mężczyzna, Tomasz Chybicki z Radlina, postanowił zrobić kurs paralotniarstwa. – Nie miałem pojęcia o lataniu, ale strasznie mnie do tego ciągnęło – mówi. – Najpierw nauczyłem się latać z oślej łączki. A potem szło już coraz lepiej i wreszcie mogłem latać sam. Mój pierwszy samodzielny lot trwał około 20 minut. To był prawdziwy raj, ale pamiętam też, że widok pod nogami wzbudzał respekt – wspomina.
Zawsze jest ryzyko
Teraz bywa, że pan Tomasz lata i cztery godziny non stop. Czasami do paralotni dopina napęd silnikowy. 10-litrowy bak silnika pozwala na około dwugodzinny lot. Ale, jak mówi, latanie z silnikiem to już nie to samo, co czyste szybowanie, przy którym wykorzystuje się tylko prądy powietrza. Dlatego z silnika korzysta sporadycznie.
W tym sporcie najtrudniejszy i najbardziej niebezpieczny jest start. Najmniejszy błąd może zachwiać paralotnią i nieszczęście gotowe. Na wyposażeniu znajduje się spadochron, którego można użyć w podbramkowych sytuacjach. – Ja na szczęście nigdy nie musiałem z niego korzystać – mówi pan Tomasz. I dodaje: – Ryzyko jest zawsze. Ale przecież wypadek może się wydarzyć w każdej sytuacji: kiedy jedziemy samochodem, czy idziemy drogą. Zawsze trzeba myśleć i mieć głowę na karku.
Jaka będzie pogoda?
W Polsce najlepszą górą, z której można rozpoczynać lot na paralotni jest Skrzyczne. Pan Tomasz tylko raz musiał z niego zjechać kolejką. – Był taki wiatr, że wystartować można było tylko na zawietrzną i nie dało rady polecieć – mówi mężczyzna. – Nie było co ryzykować, bo, jak mówił mój instruktor: „na zawietrznej nie ma ateistów, tam każdy się modli”.
Przed każdym wylotem pan Tomasz na portalach internetowych sprawdza pogodę. Bez tego ani rusz. Zresztą meteorologia jest składową kursu paralotniarza i przedmiotem egzaminacyjnym. Paralotniarz musi też umieć czytać mapy lotnicze, bo to przydaje się w określeniu położenia, gdzie się znajduje.
W trakcie lotu paralotniarze mają przed sobą coś na kształt kokpitu wyposażonego w GPS i wariometr, pozwalający określić wysokość, na której się znajdują. Największy pułap, na którym leciał Tomasz Chybicki to 3 tysiące metrów nad poziomem morza. Średnia prędkość paralotni to około 40 km/h, ale wszystko zależy od tego czy leci się z wiatrem, czy pod wiatr.
Dla ludzi o mocnych nerwach
Paralotniarstwo nie jest tanią pasją. Kilkuletni sprzęt kosztuje około 5 tys. zł, ale nówka to koszt od 2,5 tysiąca euro w górę. Pan Tomasz mówi jednak, że paralotnie to najtańszy sposób na to, by wznieść się samodzielnie w powietrze. Szybowce są już kilka, kilkanaście razy droższe i by nimi latać trzeba przejść specjalistyczne badania lekarskie, czego w paralotniarstwie nie ma. Poza tym kurs szybowcowy to około 12 tys. zł, paralotniarski – kilkaset złotych. No i paralotnia mieści się w niewielkim plecaku, można ją spakować do samochodu i wyruszać na podbój nieba.
Paralotnie to z pewnością hobby dla ludzi o mocnych nerwach, potrafiących zachować zimną krew i odpowiedzialnych. Pan Tomasz nigdy nie odważyłby się latać w tandemie, bo jak mówi, nie stać go na odpowiedzialność za drugiego człowieka. – Podczas latania doskwiera trochę samotność – mówi. – Ale gdybym latał z kimś, to byłoby to dla mnie kuszenie losu.
Radlinianinowi nieraz zdarzyło się lądować w trudnych warunkach – w częściowo wyschniętym korycie rzeki czy w polu buraków. Na szczęście zawsze wychodził cało z opresji. Ale nieraz widział, jak jego koledzy doznawali kontuzji. Raz ratował nawet mężczyznę, który w wyniku upadku złamał kręgosłup. – Przez chwilę przez głowę przemknęła mi wtedy myśl, czy mnie uda się przeżyć życie bez czegoś takiego – zamyśla się 40-letni mężczyzna. Ale zaraz dodaje, że ani chwilę nie przestał myśleć o lataniu.
Zapytany przez nas o ostatnią serię katastrof lotniczych, w której zginął m.in. paralotniarz, odpowiada. – Na takie tragiczne wydarzenia składa się wiele czynników, od awarii sprzętu, po błędy ludzi. Mam nadzieję, że tegoroczny limit błędów został już wyczerpany.
Anna Burda-Szostek