Muzyka do oglądania
Harcerski Klub Seniora wespół z Urzędem Miasta zorganizował spotkanie ze znanym witrażystą Witoldem Ostrzołkiem. Mieszkający obecnie w Katowicach artysta pochodzi właśnie z Radlina. Tu, w dzielnicy Głożyny, chodził do szkoły podstawowej. Tu rozpoczęła się jego przygoda z harcerstwem. Przygoda, która jak sam mówi, ukształtowała go na całe życie.
Harcerski Klub Seniora wespół z Urzędem Miasta zorganizował spotkanie ze znanym witrażystą Witoldem Ostrzołkiem. Mieszkający obecnie w Katowicach artysta pochodzi właśnie z Radlina. Tu, w dzielnicy Głożyny, chodził do szkoły podstawowej. Tu rozpoczęła się jego przygoda z harcerstwem. Przygoda, która jak sam mówi, ukształtowała go na całe życie. Okazało się ono bogate w wydarzenia. Jako nastolatek wyjechał do Krakowa, na nauki do tamtejszego Liceum Sztuk Plastycznych. Po nim przyszedł czas na Akademię Sztuk Pięknych. W czasie krakowskiej edukacji poznał wielu ciekawych ludzi, m.in. późniejszego arcybiskupa Damiana Zimonia. Był studentem prof. Adama Dobrzańskiego, znanego ówczesnego artysty i witrażysty. To właśnie dzięki temu ostatniemu Ostrzołek stał się znanym i cenionym witrażystą. Jeszcze dziś nazywa prof. Dobrzańskiego swoim mistrzem.
A wydawało się, że Ostrzołek skazany jest na pracę w kopalni. – Mój dziadek był górnikiem, tata był górnikiem, brat również. Tylko ja się wykoleiłem, ale wyszło mi to na dobre i nie żałuję – opowiada żartobliwie artysta. Po wojnie jednak obrana przez niego droga wydawała się mocno wątpliwa i ryzykowna. Jak wspomina, ojciec często martwił się z czego młody artysta będzie żył.
Dziś oglądając jego witraże nikt nie ma wątpliwości, co do słuszności podjętej wówczas przez artystę decyzji. O swoich pracach mówi, że są efektem talentu, który pochodzi od Boga. – Witraż to muzyka do oglądania. Ma oddawać atmosferę wnętrza, które ozdabia. Zanim zaczynam pracę nad witrażem, zastanawiam się co on ma przekazywać. Stąd też moje witraże są optymistyczne. Przecież do kościoła chodzi się po pocieszenie – tłumaczy.
W ciągu ponad 50 lat pracy zawodowej wyrobił sobie odpowiednią markę. Jednym z najważniejszych zadań było wykonanie witraży w kościele ojców Marianów, na warszawskich Stegnach. Powstała wówczas anegdota. – Marianie koniecznie chcieli się ze mną zobaczyć. Pytali kiedy mogliby do mnie przyjechać. Odpowiedziałem, że nie muszą, bo mam akurat zaplanowany wyjazd do Warszawy. Oni jednak nalegali. Okazało się, że chcieli mnie zobaczyć na własne oczy, bo ktoś ich poinformował, że jestem staruszkiem, a praca miała być rozłożona na kilka lat – opowiada ze śmiechem.
Artur Marcisz