Żadnej pracy się nie bała
Swoje setne urodziny obchodziła Anna Polnik z Gorzyczek. Jubileuszowa msza św. odbyła się w kościele pod wezwaniem Anioła Stróża w Gorzycach.
W dniu urodzin dostojną jubilatkę odwiedzili z życzeniami przedstawiciele władz gminy – wójt Piotr Oślizło, wiceprzewodniczący Rady Gminy Krzysztof Małek oraz kierownik USC Anna Kajzerek.
Anna Polnik urodziła się 10 kwietnia 1907 r. w Skrzyszowie w rodzinie Antoniego i Anny Tomanów. Jej matka zmarła, gdy miała ona siedem lat. Ojciec ożenił się po raz drugi. Od najmłodszych lat pani Anna musiała ciężko pracować w gospodarstwie.
– Mama wspominała jak jeszcze w starej drewnianej stodole przez całą zimę młóciła zboże cepami, bo maszyn wtedy nie było – opowiada syn Leon Koczy. – Do szkoły i przy robocie chodziło się w pantoflach. Trzewiki były tylko na niedzielę do kościoła.
Turza należała wtedy do parafii w Jedłowniku. Całą drogę do Jedłownika pokonywało się boso a buty zakładało dopiero przed kościołem. Gospodarstwo było duże, ale w domu się nie przelewało.
– Ucieczką od tego było tylko wyjście za mąż – mówi Leon Koczy. – Ale choć pojawiali się kandydaci, to byli przeganiani. Macocha długo nie chciała się zgodzić na małżeństwo, bo były potrzebne darmowe ręce do pracy w gospodarstwie. Dopiero jak pojawił się Antoni Koczy z Gorzyczek, mama uzyskała zgodę na ślub. Mój ojciec, który był murarzem musiał jednak w zamian wymurować nową stodołę.
Po ślubie w 1932 r. małżonkowie zamieszkali w Gorzyczkach.
– Ojciec pracował jako murarz przy budowie szkoły w Gorzycach w 1938 r. – wspomina Leon Koczy. – Gdy mama niosła mu jedzenie na budowę, zabierała mnie ze sobą. Ojciec jednak zachorował i zmarł. W czasie wojny całe gospodarstwo zostało zrujnowane. Nie było konia, więc orało się krowami, mama szła za pługiem a my z bratem poganialiśmy krowy. Podczas walk w 1945 r. dom do połowy został zburzony, krowy i świnie zginęły a resztę dobytku rozkradli szabrownicy, gdy byliśmy ewakuowani. Nastała prawdziwa bieda, mama wspomina, że to były najcięższe czasy w jej życiu. Nie było nawet w czym chleba upiec. Zaraz po wojnie musiała iść do pracy w Czechach, żeby zarobić na życie. Pracowała jako pomoc przy murarzach w Boguminie. Mieszkała tam w barakach przez pięć dni, tylko na sobotę i niedzielę przychodziła do domu. Myśmy z bratem zostawali sami.
W 1973 r. wyszła ponownie za mąż za Polnika, ale wkrótce po raz drugi została wdową. Pani Anna przez całe życie ciężko pracowała, praca stała się jej drugą naturą, często powtarza: „Do pracy, do pracy”. Gdy dostaje posiłek mówi: „Kto nie pracuje, ten nie je”.
– Mierznie mi się i chciałabym coś robić, ale się śmieją, że teraz jest bezrobocie – żartuje czasami. – Dobrze, że Pan Bóg dał mi zdrowie, bo tak naprawdę to nigdy nie chorowałam.
Całe życie była zdrowa, do lekarzy praktycznie nie chodziła. Gdy kilkanaście lat temu złamała obojczyk, nie chciała leżeć w szpitalu. Do dziś ma dobry apetyt, ale już nie ma tyle siły. Przy chodzeniu musi korzystać z pomocy syna, z którym mieszka w starym domu. Anna Polnik wychowała dwóch synów, ma trzech wnuków i pięcioro prawnuków i ma nadzieję, że wkrótce doczeka się praprawnuka.
(jak)