Z pukeltaszom na ratuszu
Wiodącym hasłem było: „Stawiamy na młodość”. Może i dobrze. Jednakże edukację polityczną warto rozpocząć po kolei, pokonując poszczególne szczeble w hierarchii samorządowej. Szczególnie, gdy bierze się wyłączną odpowiedzialność za realizację budżetu i to wszystko co z niego wynika. Wiedza, doświadczenie, obycie, wyczucie itd. itp. nie są banałem. Ano zobaczymy, czy starzy samorządowi wyjadacze pomogą żółtodziobom na wysokich stołkach, czy też wykorzystają ich brak doświadczenia dla własnych celów.
Polityka to trudny kawałek chleba, jeżeli ma się czyste sumienie i zdrowe zasady i według nich chce się rządzić.
Należy zadać sobie pytanie. Czy obywatele mają obowiązek interesowania się polityką? W pogoni za dobrami doczesnymi, problemami w rodzinie, czy sklejaniem trudów życiowych do kupy, czy można wymagać od ojca rodziny, czy matki wychowującej dzieci, by wykroili siły na zajmowanie się sprawami polityki? W moim odczuciu trudno pójść na wybory i postawić krzyżyk obok jakiegoś nazwiska, jeżeli nie ma się podstawowej wiedzy na temat kandydatów i ich programu. Jednakże nie korzystając z prawa do głosowania, nie należy potem narzekać że „jest tak a nie inaczej”. Nie podzielam też narzekania na niską frekwencję przy urnach. Za naiwny uważam pogląd, jakoby masowy udział w głosowaniu stanowił dowód dojrzałości politycznej społeczeństwa. Znaczna część obywateli działa na wiarę, zawierzywszy demagogom, populistom, zwodzicielom. Nie mieli własnych poglądów, a jedynie zasłyszane, przyjęte według sympatii, czy często od chwilowego nastroju i zauroczenia. Dlatego dla dobra ogółu dobrze, że pozostali w domu. Przynajmniej nie zaszkodzili.
Kończąc twierdzę, że trudno przeceniać rolę jaką w promowaniu poszczególnych polityków odgrywały media. Chociaż na naszym lokalnym podwórku jedynie prasa dominowała i miała coś na ten temat do powiedzenia. Wielu polityków zręcznie korzystało z takiej formy zdobywania wpływów. Przeciętny widz czy czytelnik nie był często w stanie sam ocenić czy to, co mówi polityk z ekranu, lub pisze w prasie miało jakiś sens, czy było kompletną bzdurą. Tymczasem prawa rządzące mediami były takie, że osoba często pokazywana w telewizji niejako automatycznie zdobywała popularność, nawet jeśli nie wykazywała się żadnymi specjalnymi zaletami. Dobry jest tu przykład Sebastiana F. Został posłem po uczestnictwie w „Big Brotherze”. Czy wykazał się przy tej okazji wyjątkowymi talentami politycznymi? Żadnymi! Wybrano go, bo był popularny.
Ciekawe, ilu takich „Big Brotherów” mamy obecnie w naszych samorządach? Czas pokaże.
Bogusław Kołodziej - prezes Towarzystwa Przyjaciół Pszowa