Lekarz chorego nie zrozumie
Najczęściej zgłaszane sprawy do styczniowej „teczki interwencji” dotyczyły służby zdrowia. Oto kilka spraw przedstawianych przez Czytelników i spisanych przez naszych dziennikarzy.
Maria z WodzisławiaJakiś miesiąc temu pojechałam z mamą do wodzisławskiego szpitala, bo bardzo źle się czuła. Najpierw czekałyśmy długo przed izbą przyjęć, jednak nikt się nami nie zainteresował. A była już godzina 22.00. Wreszcie weszłyśmy do środka. Mama słaniała się na nogach, musiałam ją podtrzymywać, żeby nie upadła. Pani spokojnie wzięła od nas kartę czipową Śląskiej Kasy Chorych i przez kilkanaście minut sprawdzała coś w komputerze. Tymczasem druga pani zajęta była wesołą, prywatną rozmową przez telefon. Nikt nie zaproponował mojej mamie, żeby usiadła albo się położyła. Nikt nie zapytał, co jej dolega, a przecież wiadomo, że w takiej sytuacji mogą się liczyć minuty. Ja też nic nie mówiłam, bo bałam się, że mama może się jeszcze bardziej zdenerwować i jej to zaszkodzi. Wreszcie zostałyśmy skierowane do lekarza, kilka drzwi dalej. Przychodzimy, ale okazało się, że go nie ma. Na nasze pukanie i szarpanie za klamkę, z sąsiedniego pokoju wypadł jakiś lekarz. „Skoro zamknięte, to znaczy, że lekarza nie ma i proszę czekać” - rzucił ostrym tonem. Jakież było moje zdumienie, kiedy okazało się, że to on jest właśnie tym lekarzem, na którego czekamy. Po chwili okazało się, że mama ma bardzo wysokie ciśnienie. Stan ten zagrażał jej życiu. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, pozostały jednak mieszane uczucia. Jak można chorej osobie nie podać chociażby krzesła, żeby usiadła i to w miejscu, gdzie udziela się pomocy? Jak lekarz może tak ostrym tonem zwracać się do chorego z wysokim ciśnieniem? Przyznam szczerze, że jestem przerażona tym zdarzeniem i nie życzę nikomu, żeby coś takiego przeżył.
Elżbieta z Mszany
Młodsza córka miała krwotok z nosa. Wraz z mężem wsiedliśmy prędko do auta i pojechaliśmy z nią do szpitala w Wodzisławiu, na izbę przyjęć. Zabraliśmy ze sobą ręcznik, kiedy dojeżdżaliśmy do miasta, można go było wykręcać. Nie było na nim jednego, suchego miejsca. Sama krew. W izbie przyjęć córce założyli mały tamponik do nosa i wysłali nas do szpitala w Rybniku-Orzepowicach, do laryngologa. Byłam zdumiona takim postępowaniem: córka była osłabiona upływem krwi, a my mieliśmy prywatnym autem przebyć te kilkanaście kilometrów w drodze do następnego lekarza. Najgorsze było jednak przed nami. Kiedy dotarliśmy wreszcie do rybnickiego lekarza, nikt nie rzucił się od razu na pomoc. To widać nie jest w zwyczaju naszej służby zdrowia. Laryngolog kazał dziewczynie samej trzymać pod nosem miseczkę, do której obficie spływała krew. Trwało to z piętnaście minut. W tym czasie on dyskutował z pielęgniarką. Był gburowaty i nieprzyjemny. Nie wspomnę już o zdarzeniu sprzed może trzech lat, kiedy to córka również z krwotokiem pojechała na pogotowie do Wodzisławia. Zawiózł ją mąż. Na miejscu okazało się, że lekarza nie ma i pani z dyżurki bezceremonialnie wysłała ich do ubikacji, żeby tam jakoś sobie radzili. Wszystko pływało we krwi, jednak nikt z służby zdrowia nie reagował. W końcu córka wylądowała w szpitalu.
Młode małżeństwo z Rydułtów
Kilka dni temu udaliśmy się do rydułtowskiego szpitala na izbę przyjęć. Warto wspomnieć, że należymy do NZOZ-u ale po 18.00 już należy zgłaszać się do szpitala. Mąż poślizgnął się wcześniej i uderzył w łokieć, który opuchnął. Na miejscu poprosiliśmy o kontakt z lekarzem ortopedą: „Chcielibyśmy, żeby tę opuchliznę zbadał ortopeda”. W odpowiedzi usłyszeliśmy nieprzyjemnym tonem: „Ale ciekawe czy ortopeda chce to zbadać”. Lekarz potraktował nas tak, jakbyśmy zabierali mu jego prywatny czas, niechętnie wstał od stołu, przy którym pił kawę. Dodatkowo nie chciał dać wiary, że „wypadek” zdarzył się tego samego dnia. Twierdził, że to stary uraz. Potraktował pacjenta, jak potencjalnego kłamcę i oszusta (mimo, że nie chcieliśmy żadnego zwolnienia). Było to dla nas bardzo przykre. Po tym zdarzeniu, w tonie czarnego humoru dodamy tylko tyle, że od dzisiaj będziemy się modlić słowami: „Od służby zdrowia zachowaj nas Panie”.
Ojciec z Rydułtów
Nasze małe dziecko dostało wysokiej gorączki i chciałem się upewnić, czy żona może podać mu czopek. Godzina była bardzo późna. Niestety telefon komórkowy lekarza rodzinnego nie odpowiadał. Nie ukrywam, że telefonowałem z drżeniem rąk. Wiedziałem, że po godzinie 18.00 mój NZOZ ma podpisaną umowę z ryduł-towskim szpitalem i tam o tej porze mogę się zgłaszać z chorym dzieckiem. Chciałem zapytać o to lekarza dyżurującego w szpitalu. Połączono mnie, ale dostałem swoje, bo obudziłem lekarza o takiej porze. To nic, że miał wtedy dyżur. W końcu każdy ma prawo spać. Nawet w pracy.
(r)