Duch biznesmena
Śledztwo w sprawie śmierci rudzkiego biznesmena zamiast prowadzić do konkluzji rodzi coraz to nowe pytania. Czy Henryk M. zginął, a jeśli tak, to jaki sposób? Czy sprawczynią jest żona, czy też ktoś jej pomagał? A jeśli M. żyje, to po co miałby upozorować swoją śmierć?
Rudzki biznesmen Henryk M., prezes knurowskiego Komartu zajmującego się głównie składowaniem odpadów komunalnych, przez długi czas zarabiał na śmieciach i wśród nich znalazł rzekomo swój grób. To na rybnickie wysypisko miały bowiem trafić dwie reklamówki z jego spopielonymi szczątkami, które wcześniej na osiedlowy śmietnik wywiozła żona Gabriela. 51-latka jest dziś podejrzana o dokonanie makabrycznej zbrodni, której scenariusz, dobrze znany już z mediów, sama napisała. Ale czy jest on oparty na faktach, czy też stanowi iście literacki wymysł kobiety, a być może i jej uznanego za zmarłego męża?
Od okupu do śladów krwi
Hipoteza, że M. nie żyje jest uznawana przez organy ścigania za najbardziej prawdopodobną. Przypomnijmy. 8 maja państwo M. spotkali się w swojej willi w Rudach z dziećmi z pierwszych małżeństw. To był ostatni dzień, kiedy ktokolwiek poza żoną widział zaginionego biznesmena. Potem zamieszkała w Bytomiu córka Henryka M. została powiadomiona przez macochę Gabrielę, że ojciec został porwany a bandyci żądają wysokiego okupu. O sprawie nie została poinformowana policja.
Do poszukiwań został zaangażowany detektyw Rutkowski. Wraz ze swoją ekipą pojawił się w domu M. w Rudach, gdzie założył podsłuchy. Wersja z porwaniem uznawana była bowiem za bardzo realną. Rutkowski miał nadzieję, że przy pomocy wyrafinowanej techniki wpadnie na trop porywaczy i zarobi dużo pieniędzy. Za zajęcie się sprawą wziął ponoć 120 tys. zł.
W międzyczasie znikła Gabriela M. Przyjęto, że i ona została porwana. Kiedy jednak po dwóch dniach pobytu w Rudach ludzie Rutkowskiego znaleźli pod panelami krew, sprawy przyjęły inny obrót. Detektyw przyjął, że doszło do zbrodni i zalecił powiadomienie policji. Wiedział, że nic już tu po nim.
Rozpoczęły się poszukiwania żony biznesmena. W ciągu kilku dni ich efekt okazał się mizerny. Znalazły się jedynie dwa mercedesy małżonków, jeden w Zabrzu, drugi w Katowicach. Na katowickim dworcu zabezpieczono również 600 tys. zł zdeponowane tu przez Gabrielę. Te pieniądze, jak dziś wiadomo, okazały się punktem zwrotnym, a czynnikiem decydującym okazała się psychika matki.
Policja wiedziała, że Gabriela M. za wszelkę cenę chce się skontaktować ze swoją córką z pierwszego małżeństwa, mieszkanką gminy Kuźnia Raciborska. Pieniądze miały być dla niej, na dostatnie życie. O depozycie na dworcu poinformowała córkę listem. Miała przyjść kolejna wiadomość. Na ten kontakt czekała policja. Założono, że M. zechce osobiście spotkać się z córką. Oczekiwanie przyniosło rezultaty. Pod koniec maja Gabriela M. została zatrzymana w Kuźni Raciborskiej, gdzie przyjechała po licznych podróżach po Śląsku, podczas których pod przybranymi nazwiskami zatrzymywała się w hotelach.
Od okupu do śladów krwi
Hipoteza, że M. nie żyje jest uznawana przez organy ścigania za najbardziej prawdopodobną. Przypomnijmy. 8 maja państwo M. spotkali się w swojej willi w Rudach z dziećmi z pierwszych małżeństw. To był ostatni dzień, kiedy ktokolwiek poza żoną widział zaginionego biznesmena. Potem zamieszkała w Bytomiu córka Henryka M. została powiadomiona przez macochę Gabrielę, że ojciec został porwany a bandyci żądają wysokiego okupu. O sprawie nie została poinformowana policja.
Do poszukiwań został zaangażowany detektyw Rutkowski. Wraz ze swoją ekipą pojawił się w domu M. w Rudach, gdzie założył podsłuchy. Wersja z porwaniem uznawana była bowiem za bardzo realną. Rutkowski miał nadzieję, że przy pomocy wyrafinowanej techniki wpadnie na trop porywaczy i zarobi dużo pieniędzy. Za zajęcie się sprawą wziął ponoć 120 tys. zł.
W międzyczasie znikła Gabriela M. Przyjęto, że i ona została porwana. Kiedy jednak po dwóch dniach pobytu w Rudach ludzie Rutkowskiego znaleźli pod panelami krew, sprawy przyjęły inny obrót. Detektyw przyjął, że doszło do zbrodni i zalecił powiadomienie policji. Wiedział, że nic już tu po nim.
Rozpoczęły się poszukiwania żony biznesmena. W ciągu kilku dni ich efekt okazał się mizerny. Znalazły się jedynie dwa mercedesy małżonków, jeden w Zabrzu, drugi w Katowicach. Na katowickim dworcu zabezpieczono również 600 tys. zł zdeponowane tu przez Gabrielę. Te pieniądze, jak dziś wiadomo, okazały się punktem zwrotnym, a czynnikiem decydującym okazała się psychika matki.
Policja wiedziała, że Gabriela M. za wszelkę cenę chce się skontaktować ze swoją córką z pierwszego małżeństwa, mieszkanką gminy Kuźnia Raciborska. Pieniądze miały być dla niej, na dostatnie życie. O depozycie na dworcu poinformowała córkę listem. Miała przyjść kolejna wiadomość. Na ten kontakt czekała policja. Założono, że M. zechce osobiście spotkać się z córką. Oczekiwanie przyniosło rezultaty. Pod koniec maja Gabriela M. została zatrzymana w Kuźni Raciborskiej, gdzie przyjechała po licznych podróżach po Śląsku, podczas których pod przybranymi nazwiskami zatrzymywała się w hotelach.
Jest afekt, ale brak logiki
To, co opowiedziała przed prokuratorem przyprawia o mdłości. Jak dowiedzieliśmy się, kobieta podczas swoich opowieści zwymiotowała. 10 maja, jak wyjaśniła, mąż się upił, doszło do awantury. Henryk M. wybiegł z sutereny z bronią myśliwską, kiedy dowiedział się, że ślubna chce odejść. W trakcie szamotaniny z broni tej został przypadkowo postrzelony w głowę.
Nikt nie słyszał wystrzału. O nieumyślnym zabójstwie nie dowiedziała się policja. Gabriela M. miałaby w sądzie duże szanse na niski wyrok, jeśli nawet nie na zawieszenie wykonania kary, gdyby tylko zaraz po zdarzeniu zadzwoniła na pogotowie i policję. Wystarczyłoby, że linia jej obrony w sądzie zostałaby oparta o afekt. Z dowiedzeniem silnego wzburzenia nie miałaby kłopotu. Jej mąż miał rzekomo liczne kochanki, nieślubne dzieci, nadużywał alkoholu, rzekomo znęcał się nad ślubną. W tym kontekście postępowanie mężobójczyni byłoby w jakimś stopniu usprawiedliwione.
W tych okolicznościach, korzystnych z punktu widzenia procesu, przypadkowa zabójczyni zdecydowała się na całkiem inny krok - poćwiartowanie zwłok. Uczyniła to ponoć kuchennymi nożami. Kawałki ciała miały spłonąć w kominku. Rzeczywiście sąsiedzi widzieli przez dwa dni czarny, cuchnący dym wydobywający się z komina. To, co zachowało się od ognia M. wywiozła na osiedlowy śmietnik do Rybnika. Stąd dwie reklamówki ludzkich szczątek trafiły na wysypisko, a tam przez kolejne dwa tygodnie były zasypywane górami śmieci z ponad 100-tysięcznego miasta.
Wbrew pozorom sytuacja procesowa Gabrieli M. wcale się jednak nie pogorszyła. Wszystko co policja wie o rzekomej zbrodni pochodzi z ust głównej podejrzanej. Można w to wierzyć lub nie, faktem jest jednak, że gdyby kobieta nagle odwołała swoje wyjaśnienia, stwierdziła, że nie wie, co dzieje się z mężem, to najprawdopodobniej zostałaby zwolniona. Problem tkwi bowiem w tzw. corpus delicti, czyli przedmiocie przestępstwa. Ciało Henryka M. byłoby najlepszym dowodem, że biznesmen nie żyje. Ciała jednak nie ma, a przekonanie, że zginął jest kwestią silniejszej bądź słabszej wiary w wyjaśnienia żony Gabrieli.#nowastrona#
To, co opowiedziała przed prokuratorem przyprawia o mdłości. Jak dowiedzieliśmy się, kobieta podczas swoich opowieści zwymiotowała. 10 maja, jak wyjaśniła, mąż się upił, doszło do awantury. Henryk M. wybiegł z sutereny z bronią myśliwską, kiedy dowiedział się, że ślubna chce odejść. W trakcie szamotaniny z broni tej został przypadkowo postrzelony w głowę.
Nikt nie słyszał wystrzału. O nieumyślnym zabójstwie nie dowiedziała się policja. Gabriela M. miałaby w sądzie duże szanse na niski wyrok, jeśli nawet nie na zawieszenie wykonania kary, gdyby tylko zaraz po zdarzeniu zadzwoniła na pogotowie i policję. Wystarczyłoby, że linia jej obrony w sądzie zostałaby oparta o afekt. Z dowiedzeniem silnego wzburzenia nie miałaby kłopotu. Jej mąż miał rzekomo liczne kochanki, nieślubne dzieci, nadużywał alkoholu, rzekomo znęcał się nad ślubną. W tym kontekście postępowanie mężobójczyni byłoby w jakimś stopniu usprawiedliwione.
W tych okolicznościach, korzystnych z punktu widzenia procesu, przypadkowa zabójczyni zdecydowała się na całkiem inny krok - poćwiartowanie zwłok. Uczyniła to ponoć kuchennymi nożami. Kawałki ciała miały spłonąć w kominku. Rzeczywiście sąsiedzi widzieli przez dwa dni czarny, cuchnący dym wydobywający się z komina. To, co zachowało się od ognia M. wywiozła na osiedlowy śmietnik do Rybnika. Stąd dwie reklamówki ludzkich szczątek trafiły na wysypisko, a tam przez kolejne dwa tygodnie były zasypywane górami śmieci z ponad 100-tysięcznego miasta.
Wbrew pozorom sytuacja procesowa Gabrieli M. wcale się jednak nie pogorszyła. Wszystko co policja wie o rzekomej zbrodni pochodzi z ust głównej podejrzanej. Można w to wierzyć lub nie, faktem jest jednak, że gdyby kobieta nagle odwołała swoje wyjaśnienia, stwierdziła, że nie wie, co dzieje się z mężem, to najprawdopodobniej zostałaby zwolniona. Problem tkwi bowiem w tzw. corpus delicti, czyli przedmiocie przestępstwa. Ciało Henryka M. byłoby najlepszym dowodem, że biznesmen nie żyje. Ciała jednak nie ma, a przekonanie, że zginął jest kwestią silniejszej bądź słabszej wiary w wyjaśnienia żony Gabrieli.#nowastrona#
Co mogło się stać?
Ta wiara organów ścigania jest nastawiona na poważne próby. Za morderstwem przemawiają odkryte w willi ślady krwi. To jednak za mało, by postawić tezę nie do obalenia: Henryk M. na pewno nie żyje.
Jak się dowiedzieliśmy, ślady zabezpieczone w domu małżonków wskazują, że M. mógł być pchnięty nożem. Jeden nóż udało się policji zabezpieczyć do badań. Ciało mogło być wleczone po schodach, przez korytarz na dziedziniec i włożone do bagażnika samochodu, którym zostało wywiezione w nieznanym kierunku.
Ekspertyzom poddana jest strzelba. Balistycy dają odpowiedź, czy rzeczywiście oddano z niej w maju strzał. No i kwestia kominka. Jak się dowiedzieliśmy, policja ma poważne wątpliwości, czy urządzenie mogło pełnić funkcję krematorium, mówiąc wprost wytworzyć temperaturę zdolną do spalenia ludzkiego ciała. Palenisko było co prawna zakopcone, ale wątpliwe, czy z powodu palenia zwłok.
Na koniec kwestia psychiki kobiety rzekomo maltretowanej. Skłania ona raczej do impulsywnego zabójstwa niż działania z zimną krwią.
Te wątpliwości nie prowadzą do żadnych konkluzji, ale nakazują organom ścigania rozważyć dwie zasadnicze hipotezy. Pierwsza: Henryk M. rzeczywiście nie żyje, ale zabójczynią, a przynajmniej nie jedyną, nie jest Gabriela M. Kobieta mogła korzystać z pomocy innych osób, ciało zostało wywiezione w nieznanym kierunku, zatopione bądź zakopane. Hipoteza druga: Henryk M. sfingował swoją śmierć, bo chciał przed kimś uciec.
Obydwie hipotezy stawiają natychmiast pytanie, kto miał interes w śmierci rudzkiego biznesmena lub z jakich powodów chciał się on sam „przenieść” w zaświaty. Heńkowi od dawna paliło się pod nogami - da się słyszeć od jego znajomych, z reguły ważnych osób na Śląsku. Znał ludzi z tzw. wierchuszki. Miał dobre kontakty z przedsiębiorcami, samorządowcami czy lekarzami.
Ta wiara organów ścigania jest nastawiona na poważne próby. Za morderstwem przemawiają odkryte w willi ślady krwi. To jednak za mało, by postawić tezę nie do obalenia: Henryk M. na pewno nie żyje.
Jak się dowiedzieliśmy, ślady zabezpieczone w domu małżonków wskazują, że M. mógł być pchnięty nożem. Jeden nóż udało się policji zabezpieczyć do badań. Ciało mogło być wleczone po schodach, przez korytarz na dziedziniec i włożone do bagażnika samochodu, którym zostało wywiezione w nieznanym kierunku.
Ekspertyzom poddana jest strzelba. Balistycy dają odpowiedź, czy rzeczywiście oddano z niej w maju strzał. No i kwestia kominka. Jak się dowiedzieliśmy, policja ma poważne wątpliwości, czy urządzenie mogło pełnić funkcję krematorium, mówiąc wprost wytworzyć temperaturę zdolną do spalenia ludzkiego ciała. Palenisko było co prawna zakopcone, ale wątpliwe, czy z powodu palenia zwłok.
Na koniec kwestia psychiki kobiety rzekomo maltretowanej. Skłania ona raczej do impulsywnego zabójstwa niż działania z zimną krwią.
Te wątpliwości nie prowadzą do żadnych konkluzji, ale nakazują organom ścigania rozważyć dwie zasadnicze hipotezy. Pierwsza: Henryk M. rzeczywiście nie żyje, ale zabójczynią, a przynajmniej nie jedyną, nie jest Gabriela M. Kobieta mogła korzystać z pomocy innych osób, ciało zostało wywiezione w nieznanym kierunku, zatopione bądź zakopane. Hipoteza druga: Henryk M. sfingował swoją śmierć, bo chciał przed kimś uciec.
Obydwie hipotezy stawiają natychmiast pytanie, kto miał interes w śmierci rudzkiego biznesmena lub z jakich powodów chciał się on sam „przenieść” w zaświaty. Heńkowi od dawna paliło się pod nogami - da się słyszeć od jego znajomych, z reguły ważnych osób na Śląsku. Znał ludzi z tzw. wierchuszki. Miał dobre kontakty z przedsiębiorcami, samorządowcami czy lekarzami.
Czarne złoto
Uwaga organów ścigania kieruje się jednak na tych pierwszych. Wydział Przestępczości Gospodarczej Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach bada kontakty Henryka M., głównie z zarządzającymi Kompanią Węglową. Sprawą zajmuje się również Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Okazało się, że kierowany przez M. knurowski Komart nie zarabiał jedynie na składowaniu odpadów, ale handlu węglem. Jego firma mogła kupić od Kompanii 160 tys. ton węgla koksującego rocznie. Zysk ze sprzedaży jednej to 100 zł, łatwo policzyć, że rocznie to 16 mln zł.
Dlaczego jednak możliwość kupna tak dużej ilości węgla koksującego zwróciła uwagę policji? Po pierwsze nawet bez pośrednictwa Komartu można go było z łatwością sprzedać, bo na rynku jest bardzo poszukiwany i owe 16 mln zł rocznie zostałoby w kasie Kompanii. Po drugie Henryk M. znał się z członkami zarządu Kompanii prywatnie. Ponoć udzielał niektórym z nich kilkudziesięciotysięcznych pożyczek, podejmował ich na imprezach towarzyskich, zaś z jednym z wiceprezesów, któremu pożyczył 80 tys. zł, kilka tygodni przed śmiercią spędził urlop na Krecie.
Kompania Węglowa nie kryje, że handlowała z Komartem, ale firma ta nie pośredniczyła w dostawach węgla koksującego do największych odbiorców typu huty i elektrownie, handlowała nim z mniejszymi, indywidualnymi odbiorcami, a mogła kupić rocznie aż 160 tys. ton surowca, bo regularnie zań płaciła. Zaprzeczono, by osobiste i towarzyskie kontakty z członkami zarządu miały jakikolwiek wpływ na decyzje biznesowe.
Po co więc Henryk M. miał zginąć, skoro interes kręcił się tak świetnie, a układy towarzyskie na nic nie miały wpływu? Biznesmen miał w zwyczaju dokładnie odnotowywać z kim się kontaktował i komu co pożyczał. Rzekomo niewygodne dla wielu informacje zawierał osobisty notes M., którego poszukuje policja.
Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz - to stare przysłowie, które może obrazować kłopoty zaginionego biznesmena z Rud. Jego śmierć mogła leżeć zarówno w interesie wielu osób, z którymi utrzymywał warte miliony kontakty. Niewykluczone, że Henryk M. uznał, że najbezpieczniej będzie mu na „drugim świecie”, niekoniecznie ponad chmurami. Może prawdą jest, że miejsce w zaświatach wybrała mu bez niczyjej pomocy żona Gabriela.
Uwaga organów ścigania kieruje się jednak na tych pierwszych. Wydział Przestępczości Gospodarczej Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach bada kontakty Henryka M., głównie z zarządzającymi Kompanią Węglową. Sprawą zajmuje się również Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Okazało się, że kierowany przez M. knurowski Komart nie zarabiał jedynie na składowaniu odpadów, ale handlu węglem. Jego firma mogła kupić od Kompanii 160 tys. ton węgla koksującego rocznie. Zysk ze sprzedaży jednej to 100 zł, łatwo policzyć, że rocznie to 16 mln zł.
Dlaczego jednak możliwość kupna tak dużej ilości węgla koksującego zwróciła uwagę policji? Po pierwsze nawet bez pośrednictwa Komartu można go było z łatwością sprzedać, bo na rynku jest bardzo poszukiwany i owe 16 mln zł rocznie zostałoby w kasie Kompanii. Po drugie Henryk M. znał się z członkami zarządu Kompanii prywatnie. Ponoć udzielał niektórym z nich kilkudziesięciotysięcznych pożyczek, podejmował ich na imprezach towarzyskich, zaś z jednym z wiceprezesów, któremu pożyczył 80 tys. zł, kilka tygodni przed śmiercią spędził urlop na Krecie.
Kompania Węglowa nie kryje, że handlowała z Komartem, ale firma ta nie pośredniczyła w dostawach węgla koksującego do największych odbiorców typu huty i elektrownie, handlowała nim z mniejszymi, indywidualnymi odbiorcami, a mogła kupić rocznie aż 160 tys. ton surowca, bo regularnie zań płaciła. Zaprzeczono, by osobiste i towarzyskie kontakty z członkami zarządu miały jakikolwiek wpływ na decyzje biznesowe.
Po co więc Henryk M. miał zginąć, skoro interes kręcił się tak świetnie, a układy towarzyskie na nic nie miały wpływu? Biznesmen miał w zwyczaju dokładnie odnotowywać z kim się kontaktował i komu co pożyczał. Rzekomo niewygodne dla wielu informacje zawierał osobisty notes M., którego poszukuje policja.
Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz - to stare przysłowie, które może obrazować kłopoty zaginionego biznesmena z Rud. Jego śmierć mogła leżeć zarówno w interesie wielu osób, z którymi utrzymywał warte miliony kontakty. Niewykluczone, że Henryk M. uznał, że najbezpieczniej będzie mu na „drugim świecie”, niekoniecznie ponad chmurami. Może prawdą jest, że miejsce w zaświatach wybrała mu bez niczyjej pomocy żona Gabriela.
Grzegorz Wawoczny