Farbowani Niemcy
W latach 1994-2001 w raciborskim archiwum wydano blisko trzysta trefnych zaświadczeń o przynależności do narodowości niemieckiej. To na razie jedyne efekty prokuratorskiego śledztwa w tej sprawie. Postępowanie umorzono, bo była kierowniczka uprawniona do podpisywania dokumentów nie żyje. Nie ma jednak pewności, że to akurat ona dopuściła się poświadczenia nieprawdy. Wyszło też na jaw fałszowanie archiwaliów. Nie ustalono na razie kto się tego dopuścił.
Bulwersująca sprawa wyszła na jaw po tym, jak oszustwa wykryła podczas wewnętrznej kontroli obecna kierowniczka Archiwum Państwowego w Katowicach - Oddział w Raciborzu. Powiadomiła o tym swoich przełożonych a ci prokuratora. Wszczęto postępowanie karne, które miało wyjaśnić wszystkie kulisy. Archiwa państwowe to instytucje najwyższego zaufania społecznego. Afery o takiej skali należą do wyjątkowych.
Badano zaświadczenia o przynależności do narodowości niemieckiej, wydawane na podstawie list sporządzanych przez władze polskie w latach 1945-50. Okazało się, że treść blisko trzystu dokumentów nie odpowiada prawdzie. W 89 przypadkach akta, na podstawie których je wydano nie istniały. W kolejnych 197 podawano daty urodzenia, choć nie było ich na urzędowych listach. W dziesięciu przypadkach podano inną narodowość niż wynikało to ze spisu.
Zaświadczenia te otrzymywali głównie mieszkańcy powiatów rybnickiego i wodzisławskiego. Były im potrzebne do uzyskania paszportów niemieckich, dzięki którym mogli podjąć legalną pracę na Zachodzie. Większość z nich je otrzymała a więc stała się Niemcami, choć tak naprawdę nigdy nie przynależeli do tej narodowości. Ich przesłuchania nie przyczyniły się do wyjaśnienia sprawy. Składali wnioski i otrzymywali pożądany dokument. Nie mówili nic więcej.
W siedmiu przypadkach stwierdzono, że w dokumentach archiwalnych dokonano uzupełnień pierwotnej treści. Na jednej karcie znajdował się pochodzący bezsprzecznie z późniejszych lat dopisek wykonany długopisem. Potwierdził to podczas badań biegły w dziedzinie kryminalistyki. Nie udało się jednak ustalić, kto dokonał fałszerstwa. Próbki pis-ma byłej kierowniczki oraz innych pracowników wykluczyły ich z kręgu podejrzanych. Ten wątek, jak powiedział nam prokurator Janusz Smaga, nadal jest otwarty. Jak się dowiedzieliśmy, nie porównywano jednak pisma byłego męża zmarłej, do dziś pracownika archiwum.
Postępowanie w sprawie wydawania zaświadczeń poświadczających nieprawdę należało umorzyć, bo była kierowniczka, która jako jedyna była uprawniona do ich wydawania, zmarła. Nie ustalono motywów, którymi się kierowała. Nic nie dały przesłuchania byłych i obecnych pracowników archiwum, w tym jej męża. Mężczyzna zeznał, że był z żoną w separacji. Inni pracownicy tłumaczyli, że tylko kierowniczka zajmowała się wydawaniem zaświadczeń. Raz chwaliła się ponoć, że jakiś ksiądz dał jej walkmana za wydanie takiego dokumentu.
Problem w tym, że nie ma żadnych dowodów, które wskazywałyby, że zmarła kobieta dopuszczała się fał-szerstw. Podpisywała zaświadczenia ale nie wiadomo, czy sama dokonywała kwerend. Mogła więc na przykład podpisać się na druku przygotowanym przez innego pracownika, działając w przekonaniu, iż treść odpowiada prawdzie. Co ciekawe, jak dowiedzieliśmy się w archiwum, fałszywego dokumentu nie otrzymał żaden ksiądz, przez co informacja przesłuchiwanej pracowniczki o walkmanie jest prawdopodobnie tylko wymysłem. I jeszcze jeden niewyjaśniony wątek. Już po śmierci kierowniczki zaginął jeden dokument, na podstawie którego wydano trefne zaświadczenie. Najprawdopodobniej znajdował się tam dopisek pozwalający - po charakterze pisma - zidentyfikować sprawcę.
Grzegorz Wawoczny