Zaloty naszych przodków
Myli się ten, kto myśli, że sztuka uwodzenia to wymysł czasów nowożytnych. Znana była powszechnie w średniowieczu, nawet prostym wieśniakom, którym obce było pełne koterii życie dworskie. Wymyślne metody zdobywania miłości przywodzą o zawrót głowy.
Świadectwo sztuki miłosnej średniowiecznego chłopstwa dał nam tajemniczy skryba imieniem Rudolf, który prawdopodobnie w XIV w. spisał na kartach pergaminu summę spowiedniczą („Summa de confessionis discretione…”), czyli „Traktat o dobrej spowiedzi” zwany dziś „Katalogiem magii mnicha Rudolfa”. Ten niezwykle cenny rękopis, powszechnie znany europejskiej etnografii, cudem zachował się do naszych czasów. W 1810 r. w przejmowanym wówczas przez państwo klasztorze rudzkim znaleźli go pruscy urzędnicy. Stąd trafił do tworzącej się wówczas biblioteki uniwersyteckiej we Wrocławiu. Po kilkudziesięciu latach niemieccy naukowcy rozpoczęli badania na jego treścią. W 1945 r. zagrabili go Rosjanie i umieścili w zbiorach Biblioteki im. Lenina w Moskwie. Wskutek interwencji rządu polskiego, „Traktat...” wrócił do kraju w 1958 r.
„Summa...” jest podręcznikiem spowiedzi, wykorzystywanym przez zakonników i księży świeckich, być może w Rudach i okolicach, gdzie cystersi prowadzili akcję rugowania reliktów pogaństwa. Rudolf spisał w niej to, co znał z tradycji literackiej, a więc przeczytał w innych tego typu dziełach, oraz wtrącił to, co sam usłyszał w konfesjonale. Szczegółowa analiza treści wskazuje, że autorskie wtrąty mnicha zasłyszane zostały w krajach germańskich. Pojawiają się w „Summie...” bowiem znane tamtejszemu ludowi bóstwa, m.in. Holda oraz leśne, przyjazne elfy, zwane przed Rudolfa „stetewaldiu”. Z Zachodu do opactwa w Rudach rękopis przywiózł któryś z opatów wracający z kapituły generalnej zakonu w Citeaux. Służył spowiednikom, którzy dzięki niemu wiedzieli o co wypytywać wiernych.
Rudzki „Katalog magii” jak mało które dzieło z zakresu - mówiąc fachowo - penitencjalnej teologii praktycznej, zawiera wiele informacji o średniowiecznej sztuce uwodzenia. Zgodnie z kanonem tych czasów, wszelkie negatywne sprawstwa, jeśli zahaczały o magię, przypisywano kobietom. Rudolf wyraził to dosadnie pisząc: już Ewa, pierwsza matka, przekazała zarazek bałwochwalstwa, wsączony jej przez diabła pod postacią węża, swoim córkom, to znaczy głupim kobietom, które chcą więcej wiedzieć niż przystoi. Ją to naśladując kobiety w szczególności chcą dużo wiedzieć, a nie znając samych siebie, uprawiają wiele próżnych praktyk, przez co popadają w bałwochwalstwo. Jeżeli byś, cherubinie, chciał je zbadać, kop przy pomocy roztropnego pytania pod ścianą, a znajdziesz wiele gadzinowego jadu i odrażających rzeczy.
Ofiarą podstępnych kobiet, rzecz jasna, zawsze byli mężczyźni - ojcowie rodzin i pożądani kochankowie. To może tłumaczyć, dlaczego kilkaset lat później to właśnie płeć piękna stawała w obliczu oskarżeń o kontakty z diabłem i czarownictwo. Wobec mężczyzn, którzy mają być ich mężami, uprawiają najróżnorodniejsze czarodziejskie praktyki. To paski swoje zawieszają na płotach, to w nocy te same paski podkładają pod siebie i nie żegnają się ani niczego więcej tej nocy nie mówią. Przy pomocy pięciu kamieni dowiadują się, kto ma być ich przyszłym mężem. Poszczególnym kamieniom nadają poszczególne imiona mężczyzn i rozpalają je w ogniu, a gdy trochę ostygną wrzucają je do wody. I jeżeli któryś z kamieni wydaje jakiś trzask, o tym jest przekonana, że za wszelką cenę będzie jej mężem.
Nietrudno o zdziwienie jeśli z „Summy…” dowiadujemy się o tym, że aby mężowie je kochali robią im na ramionach krzyż z wydzielin wspólnego stosunku płciowego. Swoją krew menstruacyjną dają im do pokarmu albo napoju. Przygotowują dla nich ciastka, do których mieszają włosy z całego ciała swojego i nieco swojej krwi. Wyraźnie tym oburzony Rudolf donosił także, że w magii miłosnej krzyżmo, wodę święconą i komunikanty stosowano. Pisze: A co niektórzy wyprawiają z żabami, olejem świętym, wodą chrzestną i z postaciami Komunii Św., tego nie da się wprost opowiedzieć. Błahostką w tym kontekście było wkładanie trzech rybek jedną do ust, drugą do piersi a trzecią w drogi rodne, dopóki nie zdechną. Po co? Po to, by zmielić je później na proch i dodać swym mężom do pokarmów.
Widać więc, że afrodyzjaki nie były obce średniowiecznym wieśniaczkom, choć ich działanie oparte było całkowicie na magii, a nie rzeczywistych właściwościach, z tragicznym zresztą nieraz skutkiem. Podobnie postępują z krwią albo mięsem gołębia. I wiele innych praktyk uprawiają, od których mężowie popadają w chorobę, a często umierają. Mimo to: pokrzywy, zamoczone we własnej urynie, kości zmarłych, drzewo z grobów i wiele innych rzeczy wrzucają do ognia, aby jak one płoną w ogniu, tak mąż ich płonął miłością ku nim. Także wiele ziół, których wyliczenie po imieniu za długo by trwało, różnymi słówkami raczej przeklinają niż błogosławią.
W „Summie ...” znajduje się także wyraźne nawiązanie do interesującej nas kwestii czarownictwa. Rudolf pisze: inne, które nie mają się za mądrzejsze w tej szatańskiej sztuce, robią sobie figurki mężów to z wosku, to z ciasta, to z innego materiału i wrzucają je albo do ognia, albo do mrowiska, aby ich kochankowie cierpieli. Takie samo postępowanie zarzucano potem kobietom oskarżanym o czary.
Treść zapisana na pergaminie może oburzać. Dziwić może też brak pruderii średniowiecznej mnicha. Poruszane przez niego sprawy nadal pozostają przecież głęboko schowane w sferze społecznego tabu. Faktem jest jednak, że tematy te były ważkie dla średniowiecznych spowiedników.
Przejdźmy więc do spraw mniej bulwersujących. O tym, że w pocysterskim kościele w Rudach znajdują się relikwie św. Walentego - dość spory kawałek kości męczennika zamknięty w pozłacanym relikwiarzu umieszczonym w ołtarzu bocznym św. Floriana - wie niewielu mieszkańców naszego regionu. 14 lutego, kiedy obchodzone jest jego święto, w Rudach nie ma rzeszy pielgrzymek, choć do grobu świętego we włoskiej Terni w Umbrii, gdzie był ponoć biskupem, pielgrzymują rzesze narzeczonych i zakochanych. To dowodzi, że popularne walentynki mają u nas typowo świecki charakter.
W powszechnej świadomości św. Walenty położył największe zasługi na polu swatania młodych ludzi. Ponoć uzdrowił dziewczynę, by mogła wyjść za mąż. Legenda głosi też, że potajemnie udzielał ślubów. Chętnych do ożenku było ponoć tak wielu, że Walenty ustalił jedną datę wiązania ludzi po wieczne czasy; właśnie 14 lutego. Wedle innych, 14 lutego to symboliczna data ptasich godów.
Przypisanie św. Walentemu opieki nad zakochanymi nastąpiło jednak dopiero w średniowiecznej Francji. Największe tradycje ma to święto w krajach anglosaskich. W Niemczech i na Śląsku rozwinął się kult św. Walentego jako patrona epileptyków i nerwicowców, pszczelarzy i podróżników. Tak pojmowali go również cystersi z Rud, co komponowało się z wymiarem lokalnego kultu maryjnego eksponującego pokorę i ubóstwo. Ludność chrześcijańska z ufnością uciekała się pod orędownictwo św. Walentego, prosząc go o uzdrowienie z padaczki i ciężkich stanów nerwicy.
Nie wiadomo skąd pochodzą rudzkie relikwie tak modnego dziś świętego, jedne z niewielu, jakie zachowały się w Polsce, choć Walenty był i jest w naszych kraju czczony w wielu miejscach. Prawdopodobnie sprowadzono je do opactwa w okresie średniowiecza, kiedy to do Polski sprowadzano z Zachodu ogromne ilości domniemanych szczątek świętych Kościoła katolickiego.
Błahostką w tym kontekście było wkładanie trzech rybek jedną do ust, drugą do piersi a trzecią w drogi rodne, dopóki nie zdechną. Po co? Po to, by zmielić je później na proch i dodać swym mężom do pokarmów.
Inne, które nie mają się za mądrzejsze w tej szatańskiej sztuce, robią sobie figurki mężów to z wosku, to z ciasta, to z innego materiału i wrzucają je albo do ognia, albo do mrowiska, aby ich kochankowie cierpieli.
Grzegorz Wawoczny