Prawda wyszła na jaw
Do zdarzenia doszło 8 maja w godzinach przedpołudniowych. Półtoraroczny Mateuszek, który w żłobku był dopiero drugi dzień, zszedł z nocnika i został puszczony przez jedną z opiekunek do sali zabaw. Doszedł do niej, ale druga wychowawczyni nie dostrzegła, że przeszedł do leżakowni, gdzie otwarte były okna. Chłopczyk wdrapał się na parapet i po chwili wypadł z okna. Spadł z wysokości około półtora metra. Tuż przy oknie znajduje się tzw. betonowa opaska, dalej trawnik. Nie wiadomo, na co spadło dziecko. Zdarzenie dojrzał jeden z pracujących w pobliżu robotników. Wziął na ręce płaczącego malucha. W tym czasie wyszedł również personel placówki. Chłopczyka odebrano. Mężczyzna zalecał wezwanie pogotowia ratunkowego.
Jak ustaliliśmy, nie wezwano pogotowia, ani nie udano się do lekarza, który przyjmuje w poradni zajmującej budynek za żłobkiem. Dziecko zjadło posiłek, około godziny spało, a około godz. 14.00 zostało wydane ojcu. Miało otarty naskórek na twarzy. Jedna z opiekunek poinformowała rodzica, że syn upadł na dywan. Ten uwierzył i niczego nie podejrzewając pojechał z pociechą do domu. Wieczorem coś z wnuczkiem było nie tak. Dziecko zaczęło wymiotować. Syn poszedł z nim do lekarza. Ten powiedział, że to może jakieś żołądkowe zatrucie, co często zdarza się w przedszkolach i żłobkach. Lekarz kazał dawać picie, żeby organizm się nie odwodnił - relacjonuje nam dziadek.
Następnego dnia, tuż przed godziną ósmą, chłopczyka znów przywieziono do żłobka. Rodzice poinformowali personel, że dziecko miało niespokojną noc i wieczorem wymiotowało. Prosili o telefon, gdyby działo się coś niepokojącego. Dzień wcześniej o wypadnięciu dziecka z okna dowiedzieli się pracownicy Urzędu Miasta. Otrzymali telefon od osoby, która usłyszała o zdarzeniu. Szybko sprawdzono informację. Okazało się, że jest prawdziwa. Odszukano zastępczynię kierowniczki żłobka (kierowniczka nadal przebywa w sanatorium).
Nakazano natychmiast powiadomić rodziców.
Rodzice dowiedzieli się jednak dopiero następnego dnia. Wezwano ich około godz. 9.30 na wyraźne polecenie z ratusza. Do przedszkola przyjechała matka z dziadkiem. Odebrali dziecko. Matka wpadła w rozpacz. Wcześniej jednak na miejscu pojawiła się policja. Sporządzono protokół, m.in. z przesłuchania robotnika, który widział zdarzenie i zaniósł chłopczyka do żłobka.
Byłbym w stanie wszystko zrozumieć, bo dziecka nie do końca da się upilnować, ale mieliśmy prawo wiedzieć, co się rzeczywiście stało. Przecież upadek, jak wiele wskazuje na beton i to z dość dużej dla półtorarocznego dziecka wysokości, mógł się wiązać z poważnymi konsekwencjami. Zamiast od razu wezwać pogotowie nie zrobiono nic, poza tym, że skłamano, iż wnuk upadł na dywan - mówi dziadek, który ma pretensje do przedstawicieli władz miasta, które jego zdaniem nie dołożyły należytych starań, by jeszcze 8 maja dać znać o zdarzeniu.
W ratuszu zapowiadają dokładne zbadanie sprawy, zaś w stosunku do opiekunek, które nie dopilnowały dziecka, wyciągnięcie surowych konsekwencji, w tym nawet dyscyplinarne zwolnienie. Czynności sprawdzające w sprawie wykonuje policja. Ukrycie dokładnej informacji o wypadku naraziło zdrowie i życie dziecka na szwank. Jak dowiedzieliśmy się, 9 maja chłopczyk został poddany obdukcji i obserwacji. Lekarze, jak powiedział nam dziadek, nie dopatrują się na razie zmian chorobowych, ale żeby potwierdzić diagnozę należałoby wykonać specjalistyczne badania. 100 proc. gwarancji, że dziecku nic się nie stało i nie będzie żadnych konsekwencji w przyszłości nikt jednak nie daje.
Grzegorz Wawoczny