Zaczynają od nowa ale razem
11 marca ok. 20.30 jedliśmy w pokoju gościnnym kolację gdy pod drzwiami zobaczyłam ogień. Nie wiem jak to się stało, chyba od grzejnika elektrycznego - tłumaczy pani Renia. To było straszne, wybiegłam na korytarz zawołać męża. Ten od razu zabrał się za gaszenie pożaru, ale ogień trawił wszystko w mgnieniu oka: wełniana wykładzina, boazeria...
Pani Renata z dwójką dzieci, ratowała się ucieczką na balkon. Nie wiem, chyba stałoby się najgorsze gdyby go nie było - mówi. Tam wołała pomocy, ile sił. Dzieci płakały przeraźliwie. Do dziś młodszy, pięcioletni Sebastian, widzi we śnie ogień, boi się. Pani Renia też boi się od tego czasu wszelkich urządzeń elektrycznych. Pomogła też stara, leżąca w ogrodzie drabina, którą podsunęli pod balkon sąsiedzi. Jeszcze przed przyjazdem straży pożarnej, a tej przyjechał cały tabun. Siedem wozów w tym część z Wodzisławia Śląskiego. Przyjechała też policja, karetka pogotowia, która zabrała pana Piotra do rydułtowskiego szpitala.
Nie wiem jak wydostałem się z ognia. Myślę, że z pomocą Opatrzności Bożej. Człowiek działa jak w transie. Chciałem najpierw ratować najbliższych, potem dorobek życia, ale nie było już szans. Zdążyłem jeszcze pomoczyć koszulę i przedostać się przez ogień. Później w szpitalu stwierdzili stan zawałowy i objawy zaczadzenia. Wszystko w gardle miałem popalone, ale ogólnie oparzony nie byłem, co przy tym, że przedzierałem się przez ławę ognia jest prawdziwym cudem - mówi pan Piotr.
Nas od razu wywieźli do rodziców męża, gdzie do dziś mieszkaliśmy. Stamtąd dopiero dowiedziałam się, że mąż wylądował w szpitalu. Leżał tam przez dwa tygodnie i do dziś musi zażywać tabletki na serce. Sebastian, młodszy syn, w tydzień później zachorował na zapalenie oskrzeli. Lekarze stwierdzili, że przyczyną mogły być wdychane tumany dymu. Dzieci miały też zawroty i bóle głowy - wspomina pani Renia. Trudno uwierzyć, że może być tyle komplikacji. Człowiekowi wydaje się, że w grę wchodzą tylko oparzenia.
Pozostali z niczym. Ostały się tylko meble z pokoju dziecięcego, trochę kuchni i pralka, którą na nowo pomalowali. Popalone kasetony zwisają z sufitu jak sople. W sukurs przyszli sąsiedzi, znajomi i siostry zakonne ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek NMP. Prowadzą przedszkole, do którego uczęszcza Sebastian. Tam dowiedziały się o tragedii rodziny, tam też wywiesiły m.in. prośbę o pomoc dla państwa Stasiowskich. Ludzie zareagowali od razu. Przynosili ubrania i meble. Pomogła też Ewa Barteczko i rodzina Idziak. Pomógł również Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej doraźnymi zapomogami. W ubiegłym tygodniu, czwartego kwietnia, otrzymali klucze do nowego mieszkania na ul. Plebiscytowej w Rydułtowach. Ich przekazania dokonał wiceburmistrz Henryk Niesporek oraz Halina Kotala, kierownik MOPS-u.
Mieszkanie komunalne ma 42 m2 powierzchni, jest jasne, świeżo pomalowane. Całość pochłonęła, jak wstępnie oszacował Jerzy Salwiczek, kierownik Zakładu Gospodarki Komunalnej, ok. 75 tyś. zł. Dodatkowo w mieszkaniu stała już nowa kuchnia elektryczna. Tego samego dnia po południu lokatorzy wnieśli już pierwsze meble.
Jesteśmy bardzo zaskoczeni - nie ukrywali zadowolenia państwo Stasiowscy. Tu urządzimy salon, wprawdzie ze starym tapczanem, bo komplet wypoczynkowy spłonął, tu sypialnię.
Dodatkowo jest kuchnia i łazienka. Najbardziej jednak cieszą się dzieci. Będą mieć własny pokój. 12-letni Dawid uczęszcza do Szkoły Podstawowej nr 4, do klasy integracyjnej.
Bardzo kocha zwierzęta - chwali go mama. W poprzednim domu mieliśmy pieska Punia i kotka Felusia. Niestety będziemy musieli je komuś ofiarować, bo tu w mieszkaniu nie ma szans na ich trzymanie. Może ktoś chciałby te zwierzątka?
Sebastian bardzo lubi uczęszczać do Ochronki, podobnie jak Dawid do szkoły.
Moim najlepszym przyjacielem jest tam Mateusz Marszolik - woła Dawid z drugiego pokoju. A moim Sylwester - dodaje Sebastian.
Rynia pódź możesz się już kąpać - zawołał nagle pan Czesław Filipowicz, ojciec chrzestny Sebastiana, który pomagał wraz z ojcem i bratem pana Piotra w przeprowadzce. Woda już leci ! Gotowe!
Widać, że autentycznie praca przy urządzaniu tego mieszkania sprawiała mu ogromną radość. Jakby to było jego własne.
W życiu musiałem dochodzić do wszystkiego sam. Rodzice, choć bardzo chcieli, nie mogli mi za dużo pomóc bo sami nie mieli z czego. Dlatego wiem co to bieda, i wiem co znaczy pomocna dłoń - mówi pan Czesław.
Mebli w mieszkaniu nie ma zbyt wiele. Jedyną meblościankę jaka się ostała podzielą na wszystkie pokoje. Worków z rzeczy uratowanych z pogorzeliska też nie za dużo. Mieszczą się w małym kącie w pokoju.
I znowu od łyżki trzeba zaczynać - martwi się pani Renia. Trzeba jednak to jakoś przetrwać. Przynajmniej teraz bliżej do kościoła i sklepu. Dom w którym mieszkaliśmy nie był naszą własnością. Teraz żeby tylko jeszcze mąż dostał pracę. Trudno wyżyć za 650 zł miesięcznie, bo tyle dostaję z rodzinnego, opiekuńczego i pielęgnacyjnego na chore dziecko. Po 17 latach pracy męża zwolnili z kopalni, hurtownia w której później pracował zbankrutowała. Jest ponoć szansa na pracę w magazynie, którą mężowi polecił wiceburmistrz Henryk Niesporek. Mam nadzieję, że ją otrzyma. Inaczej będzie fatalnie.
Rynia nie starej się jakoś bydzie - dodaje pan Czesław. Miyszkani ci się wyśniyło i mosz, tóż mono robota ci się też wyśni. Na nowym miejscu sny się spełniają.
Aleksandra
Matuszczyk - Kotulska