Prędzej czy później każdy ksiądz czy kleryk zmierzy się z własnym „Już nie chcę”.
Ze Stefanem, byłym księdzem, mejluje Łukasz Libowski, jeszcze ksiądz (odcinek 1)
Wyobrazić sobie siebie na miejscu, w sytuacji drugiej osoby
– Stefanie, zacznijmy, proszę, od, jak to się mówi, wyłożenia kart na stół i powiedzmy, iż będzie chodziło w naszej korespondencji o to, by dać możliwie szeroką i pełną odpowiedź – odpowiedź możliwie szeroką i pełną, bo, by tak rzec, ograniczoną przecież naszymi wielorakimi ograniczeniami – na pytanie następujące: jak to się dzieje, że ksiądz w pewnym momencie swojej drogi odkrywa, iż dłużej już księdzem być nie chce. Czemu uważasz, że postawienie takiego pytania i w konsekwencji zmierzenie się z nim jest ważne?
– Zatem na początek dwie karty. Po pierwsze uważam, że prędzej czy później każdy ksiądz czy kleryk zmierzy się z własnym „Już nie chcę”. Po drugie zakładam, że ludzie coraz częściej będą świadkami tego, że duchowni będą odchodzić. Jeśli nie będzie to statystycznie częściej niż w poprzednich latach, to przynajmniej ze względu na to, iż media w ostatnich dekadach bardzo się rozwinęły pod kątem zasięgów oraz są zainteresowane kontrowersyjnymi tematami wokół Kościoła. Z ciekawości przez ostatnie kilka miesięcy śledzę jeden z dużych portali informacyjnych pod tym kątem. Nie ma tygodnia czy dwóch bez jakiegoś artykułu z cyklu: ksiądz zrobił, ksiądz powiedział to czy tamto. Temat zatem wydaje się ważny, bo nieunikniony – dla księdza i ludzi wokół niego. Dlaczego jeszcze to pytanie jest ważne? Wydaje mi się, że ksiądz na tym skorzysta, bo być może przez pryzmat doświadczenia innych będzie mógł lepiej rozpoznać to, co dzieje się w nim, gdy powie sobie „Już nie chcę”. W konsekwencji jego decyzja w odpowiedzi na „Nie chcę” – niezależnie od tego, czy będzie to „Odchodzę”, czy „Zostaję” – ma szansę być jak najbardziej zbliżona do decyzji świadomej i dobrowolnej. Ufam, że ludzie, zwłaszcza wierzący, też na tym skorzystają. Często widzą tylko efekt – samo odejście. Budzą się wtedy ich własne emocje, do których mają prawo. Należy zauważyć, że czasem w tym stanie próbują sobie odpowiedzieć na pytanie o przyczynę odejścia. A niekiedy w silnych emocjach nadają rezygnacji znaczenie, np. takie: ten ksiądz „zdradził Chrystusa” (choć to akurat cytat z jednego księdza o odchodzącym wówczas koledze po fachu, cytat notabene z aktualnie już byłego księdza). Refleksja nad odejściem może pokazać ludziom wokół proces, jaki za takim wyborem stoi. Może dać wgląd w wielość możliwości, jaka stoi za taką decyzją. Przez co – ufam – będzie można lepiej sobie z tym poradzić.
– Widzę w Twojej wypowiedzi dwa wątki: piszesz z jednej strony o księżach, z drugiej zaś strony – niestety, tak negatywnie muszę się tu wyrazić, bo innego chyba adekwatnego słowa w polszczyźnie nie mamy – o nie-księżach, a więc o ludziach świeckich. A skoro tak, to dla przejrzystości, dla jakiegoś porządku zajmijmy się najpierw jednym, a potem drugim z tych wątków: proponuję zacząć od wiernych świeckich. Kiedy myślę o ich reagowaniu na wieść o tym, że jakiś ksiądz odszedł z kapłaństwa, to dochodzę do wniosku, uogólniając, iż znam to ich reagowanie dwojakim – jedna reakcja względem drugiej jest krańcowo różna. Otóż niektórzy rzecz przyjmują do wiadomości spokojnie, ze zrozumieniem, może nawet z jakimś współczuciem, drudzy natomiast słuchają historii kapłańskich niespokojnie, dość nawet nerwowo, bez chęci zrozumienia, bez jakiegokolwiek uczucia. Jak ty to widzisz? Jesteś w stanie wyjaśnić, dlaczego tak to się dzieje?
– Badań naukowych na ten temat nie znam. Mogę się odwołać tylko do tego, co sam zaobserwowałem i na podstawie tego spekulować. Rzeczywiście przypominam sobie reakcje jedne i drugie. Pamiętam, że osoby, które reagowały z większym spokojem, w pewnym momencie mówiły coś takiego: „No tak, ale to życie księdza nie jest proste” – i wspominano wówczas, jak ciężki jest celibat, trudności w przekazywaniu wiary na religii w szkole, małą biedną parafię, gdzie trudno opłacić nawet rachunki i tego typu codzienność księdza, która nie jest atrakcyjna i medialna. Nie wszyscy duchowni tak mają, ale uczciwie – tacy też są. Dajmy na to ksiądz, któremu ciężko po 10-15 latach uporać się z tęsknotą za związkiem. Co więcej, ta tęsknota narasta. Trafia jako proboszcz na parafię na małą wioskę z kilkoma kościołami, sami starsi ludzie, a bliskość kogoś w podobnym wieku trudno w takim środowisku skompensować. Trudno także opłacić parafialne rachunki, nie mówiąc już o prywatnym zarobku. Trzeba dorobić w szkole. A tam młody proboszcz zmaga się z porażką odejść z lekcji religii, tłumacząc się za pedofilię innych, której sam się nigdy nie dopuścił. Ktoś taki ma prawo doświadczyć kryzysu i powiedzieć sobie „Już nie chcę”. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie historię kapłańskie takie są. Wydaje mi się, że spokojna i rozumiejąca część wiernych potrafiła sobie po prostu wyobrazić, jak to jest być księdzem. Wyobrazić sobie coś więcej niż stereotyp medialny. Wyobrazić sobie, iż można naprawdę nie mieć tyle szczęścia, że spotyka się bezdomnego, który ofiaruje dwa samochody. Uzmysłowić sobie, że taka decyzja może mieć różne złożone motywy, że może być efektem długiego procesu. Do tego wydaje mi się dostrajają się uczucia – spokój, może nawet współczucie. Na tym wydaje mi się polega empatia. Wyobrazić sobie siebie na miejscu, w sytuacji drugiej osoby. A z tego wyłaniają się emocje.
Zatrzymajmy się jednak przy sobie i własnych emocjach
– Jeśli prawdą jest to, co piszesz, to aż strach pomyśleć – przyznaję szczerze – co kryje się u wiernych świeckich za ich rekcją na wieść o odejściu księdza bezwzględną i surową.
– Myślę, że surowa reakcja to bardziej bycie przy sobie niż przy tym księdzu. Co nie stanowi absolutnie zarzutu. Spróbujmy zrozumieć i tę perspektywę. Budzą się różne emocje, a po nich zaczynamy myśleć i nadawać określone znaczenia. Może ktoś znał księdza osobiście – czuje więc głębokie rozczarowanie, wielką złość, bo ten człowiek nie będzie już przy nim jako ksiądz. Komuś innemu zawalił się wyidealizowany świat księży – zawsze wiernych, herosów, którzy trwają na polu bitwy aż do ostatniego żołnierza (tak wiem, nijak to podobne do biblijnych apostołów). Wyidealizowany wizerunek pada: „On nie jest taki, jak myślałem”. Obraz ten był zniekształcony, ale wszyscy coś lub kogoś idealizujemy. Nazywamy ten proces urealnieniem. Gdy ksiądz odchodzi, a parafianin odkrywa, że jego wyobrażenie o duchownym jest martwe, to mogą pojawić się emocje jak w żałobie. U kolegi księdza – nie separowałbym jednak tej grupy od wiernych – pojawiła się złość: „Jak tak można? Zdradził Chrystusa!”. Ok, no dobrze, wszystko wydaje się logiczne i sensowne. Jest emocja – jest i nadanie znaczenia. Zatrzymajmy się jednak przy sobie i własnych emocjach – dlaczego Cię to tak porusza? Może złościsz się, bo pozwolił sobie na coś, czego ty z jednej strony pragniesz, a z drugiej strony wewnętrznie sobie tego zakazałeś. I atakując jego, próbujesz zamieść swoje trudności pod dywan. Coś podobnego może przecież także przeżywać wierny. W terminologii psychologicznej nazywamy to projekcją. To nie problem, że ona się pojawia. Ważne jest, co my z nią zrobimy, jak już się pojawi. Można zatrzymać się na pomostowaniu – jest to w pełni zrozumiałe: skoro się złości, to tak interpretuje drugiego. Tylko na dłuższą metę co to da? Co to da Tobie, jemu? Zwłaszcza, że złość w powyższym przykładzie, gdy się jej bliżej przyjrzeć, już podsuwa nam właściwe źródło naszej reakcji – własny wewnętrzny konflikt. Ksiądz odchodzi, a nas to żywo porusza? Jest szansa potraktować własne emocje jako informację o mnie, o moich pragnieniach i zasadach, ale nie tylko. Jest szansa odkryć to, co jest we mnie. Skoro już i tak jestem przy sobie i trudno mi przyjąć perspektywę odchodzącego. A może właśnie dlatego.
– Stefanie, muszę stwierdzić, że ładnie rzecz ująłeś; aż się ze wstydu nieco zarumieniłem – ze wstydu, że tak ostro ten wątek do naszego pisania wprowadziłem. Przekonuje mnie Twoje odmalowanie sytuacji: jedni w obliczu odejścia z kapłaństwa księdza wychodzą ku temu księdzu – i ci są współczujący; drudzy natomiast raczej zostają przy sobie – i ci surowiej księdza rzucającego sutannę oceniają. To, co radzisz w wypadku tych drugich, jest właściwie, na ile się w temacie orientuję, aplikacją do konkretnej rozpatrywanej tu przez nas sytuacji ogólniejszej metody czy strategii, wynikającej z założenia, że nasze emocje opowiadają o nas samych, że nasze emocje objawiają nam nas samych, to, co w nas tkwi, że emocje otwierają przed nami skarbiec naszego wnętrza, podsuwając nam dostęp do jakiejś prawdy o nas samych. Trudno mi jednakże oszacować, na ile taka praca z emocjami, pojmowanymi jako klucze do drzwi domu naszej psyche, jest rzeczą między nami, ludźmi, znaną i praktykowaną.
– Zgodzę się, to ogólniejsza metoda czy umiejętność. Jako psychoterapeuta często pytam o emocje swoich pacjentów. A dlaczego akurat o to? Często podkreślam, że one są informacją o nas samych, np. o naszych potrzebach, oczekiwaniach, przekonaniach, jakie mamy w relacji z drugim człowiekiem, o własnych wewnętrznych konfliktach – i wiele, wiele innych rzeczy one nam jeszcze o nas mówią. Emocje mają także związek z naszym działaniem, dają ku niemu impuls. Pomijając je, pomijamy tak naprawdę siebie. Zdaję sobie sprawę z tego, że jako psycholog i psychoterapeuta, który dodatkowo ma w gronie swoich bliskich osoby po fachu, żyję w swojej bańce informacyjnej. Trzeba wziąć na to poprawkę. Nie mniej jednak wydaje mi się, że psychoedukacja w tym zakresie jest bardzo łatwo dostępna za darmo w internecie. A w Twojej bańce informacyjnej? Znasz księży lub nie-księży, którzy to, o czym mówimy, znają i praktykują?
Jest jak z amerykańskiego filmu, z Ameryki, tego lepszego, ciekawszego niż ta wioska świata
– Nie jest mi łatwo na tak postawione pytanie odpowiedzieć. Mnie zdarza się nad swoimi emocjami się zastanawiać; czy często? – nie wiem, raczej rzekłbym, że czynię to w trybie „raz po raz”, wówczas, jak przyjdzie na mnie emocja gwałtowniejsza, zaskakująca, ciekawsza albo jak przyjdzie na mniej jakaś emocja w osobliwej chwili… Muszę też przyznać, że ze dwa albo trzy razy doszedłem wskutek prowadzenia refleksji nad swoimi emocjami do bardzo głębokich wniosków o sobie, do takich wniosków, które mnie samego zaskoczyły, których normalnie raczej bym nie sformułował, a które przyjąłem za adekwatne, prawdziwe. A gdy chodzi o innych?… Myślę, że o swoich emocjach rzadko rozmawiamy i że swoje emocje rzadko przed kimś wyjawiamy. Mnie się coś takiego parę razy w życiu przytrafiło przy okazji szczerej, zaufanej rozmowy koleżeńskiej czy przyjacielskiej: sam mówiłem o swoich doświadczeniach i przeżyciach, a druga strona mówiła o sobie i swoich odczuciach. Inna rzecz, że jako ksiądz bywam też spowiednikiem. Więc, rzeczywiście, w konfesjonale słyszę od czasu do czasu o emocjach; czasem dzieli się ktoś ze mną tym, jak swoje emocje czyta, interpretuje. Gdybym miał pokusić się o jakieś określenie konkretniejsze, to sformułowałbym je tak: „obróbka” emocji raczej nie jest standardem w naszym codziennym życiu.
– Być może zaczynamy poświęcać im więcej uwagi, gdy pojawia się w naszym życiu cierpienie. Póki jakoś sobie radzimy i funkcjonujemy, to nie ma takiej potrzeby. Gdy przychodzi kryzys i dana osoba szuka pomocy u specjalisty od zdrowia psychicznego, wtedy zaczyna się poznawanie emocji, rozpoznawanie w sobie, nazywanie, doświadczanie ich, ekspresja, refleksja nad nimi. Czy warto czekać do tego momentu? Oczywiście będę stał na stanowisku, że nie. „No co innego on ma powiedzieć”. Z perspektywy własnych doświadczeń i kryzysów jestem osobiście przekonany, że czekać nie warto. Nikt nas w świat psychiki w młodości nie wprowadził? Jasne, to przykre, skąd sami mieliśmy to wiedzieć. Dziś jako dorośli mamy jednak dużo możliwości, żeby sami o to zadbać.
– Stefanie, mnie intryguje ten wyidealizowany obraz księdza, jaki ludzie w sobie noszą: kiedy potem – wówczas na przykład, gdy dowiadują się, że jakiś ksiądz z kapłaństwa rezygnuje – muszą się z nim rozstać, to bardzo cierpią, przeżywają dramat. Skąd ten obraz się bierze? U niektórych ten obraz ma coś wspólnego z rzeczywistością; powiedziałbym, pozwalając sobie na kolokwializm, że to taka rzeczywistość podrasowana. Ale zdarza się też niejednokrotnie, że ów obraz księdza jest do tego stopnia u ludzi idealny, że doprawdy ze stanem faktycznym niewiele ma on wspólnego albo zgoła nic.
– Znów badań nie mam. Można by się tu zatrzymać przy idealizowaniu rodzica, partnera, bo z tym zjawiskiem spotykam się w gabinecie. Ksiądz to taka figura podobna do rodzica, więc przez analogię można spekulować, jak to inni z nim mają. Ale wolałbym odnieść się do jakiegoś konkretnego doświadczenia. Ty obracasz się wśród wierzących, może masz jakieś? Ja mogę opowiedzieć o swoim z okresu, gdy miałem jakieś 6-8 lat. Nie byłem ministrantem ani nic z tych rzeczy. Po prostu w niedzielę chodziłem z babcią do kościoła. Była to mała wioska, tzw. filia, więc nic się w tym kościele poza niedzielną mszą nie działo. Główna parafia była we wiosce obok. Mieszkało w naszej wiosce może 300, może 500 osób. Już dokładnie nie pamiętam. Dorastałem tam w połowie lat 90-tych. Na tamte czasy jedna z biedniejszych gmin w Polsce. Ludzie trudnili się w większości rolnictwem na własne potrzeby. Pokolenie moich dziadków żyło w określonym rytmie tak od 1945 roku. I nic się na przestrzeni lat nie zmieniało, dochodziły tylko nowe sprzęty, jak lodówka, telewizor, samochód. Otworzono prywatny sklep. Ale rutyna i zwyczaje wydawały się trwać przez lata. Kiedy sporadycznie wyjeżdżałem do miasta, nagle doświadczałem innego świata, było to pociągające. I raz w tygodniu pojawiała się postać inna niż lokalni rolnicy, u sporej ich części budząca strach, zwłaszcza, kiedy wracali chwiejnym krokiem spod sklepu lub oblegali wielkie schody prowadzące do niego. Ten ktoś był zimą specjalnie transportowany z sąsiedniej wioski i wszyscy rzucali się, by go przywieźć. Ubrany inaczej, mogący wejść w te miejsca w kościele, gdzie nie wszyscy mają dostęp. Postać, przed którą czeka mnie egzamin, jeśli będę chciał dostąpić przywileju przyjęcia komunii w niedziele. Nie każdy może, on dużo może. Ludzie odnoszą się do niego inaczej, z respektem. On reprezentuje Boga, czyli dobro, czyli nie jest zły. Babcia mówi, że jest mądry, że księża są bardzo wykształceni, wiedzą dużo więcej. Wyobrażałem sobie, że jest jak z amerykańskiego filmu, z Ameryki, tego lepszego, ciekawszego niż ta wioska świata. Jak będę dorosły, fajnie byłoby żyć w innym miejscu, tak jak on. Fajnie byłoby być kimś innym niż ludzie, mężczyźni, których widzę (często pijanych) – ten ksiądz się w to wpisywał. Fajnie byłoby być kimś po tej dobrej stronie. Fajnie byłoby wiedzieć tyle, co on. Ot, takie przemyślenia 6-8-latka. Takie wyobrażenie.
ks. Łukasz Libowski | lukasz.damian.libowski@gmail.com