Zamyślenie o cierpieniu
Zamyślenie o cierpieniu.
1.
Od kilku tygodni dyskretnie, a zarazem jednak dość wyraźnie obecne jest w moim życiu jedno pytanie. Pytanie o cierpienie.
Na pytanie to składają się w gruncie rzeczy dwa pytania. Pierwsze brzmi następująco: czy my, ludzie obecnego czasu, potrafimy cierpieć? Natomiast pytanie drugie przedstawia się tak: czy my, ludzie współcześni, potrafimy stawać wobec cierpienia drugiego człowieka?
Właściwie nie potrzeba może mówić w tym kontekście o dwu pytaniach. Wystarczy mówić o jednym, w którym chodzi o dwa aspekty uczestnictwa w rzeczywistości cierpienia. Wszak bywa, że jest się podmiotem cierpienia. A więc że się cierpi. I bywa, że jest się świadkiem cierpienia. A więc że widzi się, jak ktoś cierpi.
2.
Zastanawiam się, jak to się stało, że nasunęło mi się na myśl pytanie o cierpienie. Wydaje mi się, że zrodziło się ono we mnie przede wszystkim pod wpływem obcowania ze sztuką. Sztuką wieków minionych.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz odnośne pytanie pojawiło się w mojej głowie. Było to podczas mojej ostatniej wizyty w operze wrocławskiej w połowie lutego. Wystawiano wtedy „Łucję z Lammermooru”. Przepiękna sztuka. W dużej mierze, by nie rzec, że w całości, poświęcona cierpieniu. Co w przypadku opery ani trochę nie dziwi. W drodze powrotnej ze stolicy Dolnego Śląska rozmyślałem o smutnej historii Łucji i Edgara, których uczucie nie mogło się spełnić. I o przejmującej muzyce Gaetana Donizettiego, którą odmalował on tragiczny los kochanków. Wówczas przyszła do mnie myśl, że dawniej ludzie lepiej radzili sobie z cierpieniem aniżeli dzisiaj. Ludzie poprzednich epoko z cierpieniem byli jakby pojednani. Cierpienie rozumieli. Lepiej je od nas czuli. Mieli dlań serce. Dojrzalej niż my potrafili je przyjąć. W nie wejść. Z nim żyć.
Potem były wykłady wielkopostne w naszym muzeum diecezjalnym. W ich trakcie Wojtek Lippa prezentował różne obrazy dawnych mistrzów podejmujące tematy związane z Wielkim Postem. Co prawda nie brałem udziału w zajęciach, ale pilnie śledziłem, jakie dzieła były w ich ramach omawiane. Wśród przedstawień, którymi ks. Wojtek zainteresować chciał szerszą publiczność, było i „Zdjęcie z krzyża” Rogiera van der Weydena. Wprawdzie nie znam się na tym, jednakże zaryzykowałbym stwierdzenie, iż jest to dzieło znakomicie skomponowane i mistrzowsko wykonane. Z niebywałą troską o szczegóły. Widać, że wszyscy jego bohaterowie dzielą to samo odczucie. Głęboko żałują umarłego Chrystusa, którego artysta umieścił w centrum grupy postaci. Ich przepełnione bólem twarze zdobią perły łez przejęcia, wzruszenia. Perły, których, nie będąc uważnym, łatwo nie zauważyć. Widać też, jak Matka Boska współuczestniczy w śmierci swego syna. Jest ledwie żywa. Skóra jej oblicza i rąk przyjęła kolor trupioblady. Jej ciało bardzo dokładnie powtarza układ zwłok Jezusa. Całość pozostaje w odbiorze niesamowita. Powiedziałbym nawet, że wstrząsająca. Objawia gorzkie misterium cierpienia. Ukazuje, jak straszne cierpienie znaczy naszą ludzką egzystencję. Zarazem unaocznia, że cierpienie to można przeżywać szlachetnie. Z wdziękiem. Godnością. A nade wszystko razem. Wespół z innymi. Zdolnymi do empatii.
Parę dni temu słuchałem z kolei „Jolanty” Piotra Czajkowskiego. Chociaż opowieść kończy się szczęśliwie, w życiu jej bohaterów nie brakuje nieszczęścia. Tytułowa Jolanta od urodzenia jest niewidoma. Przy czym swojej ślepoty nie jest świadoma. Jej ojciec, król René, który bardzo ją kocha, ukrywa ją bowiem w lesie, na zamku w Wogezach. Aby oszczędzić jej w ten sposób przykrości, jakie niewątpliwie spadłyby na nią w związku z jej kalectwem, gdyby żyła pomiędzy ludźmi. Jolanta jednak cierpi. Brakuje jej czegoś. Choć nie jest w stanie określić czego. Pociechą są jej trzy kobiety, które się nią troskliwie opiekują. Jej piastunka Marta oraz jej dwie przyjaciółki Brygida i Laura. Zarówno Marta, jak Brygida i Laura współcierpią z Jolantą, przypatrując się z bliska jej biedzie. Kto wie, może cierpią nawet więcej niż Jolanta. Wszak wiedzą, czego brak jest królewnie. Lecz nie mogą jej ani w żaden sposób pomóc, ani nawet o tym powiedzieć. Ich, tych trzech wspaniałomyślnych kobiet, współcierpienie z Jolantą bardzo mnie dotyka. Tym bardziej, że Czajkowski przydał mu niezwykle ujmującą szatę muzyczną. Słyszę w niej wiele dobroci, czułości, delikatności. I cały ocean bólu.
3.
Przyznaję, że na postawione na początku tekstu pytanie o cierpienie odruchowo odpowiadam negatywnie. Jednoznacznie negatywnie. Czy my, ludzie doby dzisiejszej, potrafimy cierpieć? Nie. Czy potrafimy stawać wobec cierpienia drugiego człowieka? Nie.
Nie, nie potrafimy cierpieć. Nie jesteśmy na cierpienie otwarci. Nie jesteśmy na nie gotowi. Nie mamy go wkalkulowanego w nasz życiowy obrachunek. Nie patrzymy na nie jako na okazję do postępu w naszym człowieczym rozwoju. Nie mówiąc już o tym, że nie patrzymy na nie jako na błogosławieństwo niebios. Co więcej, przeciwko cierpieniu się buntujemy. Kiedy na nas przychodzi, bezustannie, niczym mantrę, powtarzamy pytanie, dlaczego akuratnie nas ono spotyka. Opieramy się cierpieniu. Przeszkadza nam ono. Srożymy się na nie. Chcemy je z naszego świata, ze świata kreowanego przez nas, ludzi, wyeliminować. Jako że pożądamy niezmiernie porządku, w którym nie będzie już bólu i tego wszystkiego, co otrzymujemy wraz z bólem.
I podobnie, odpowiadam odruchowo na sformułowane tu zapytanie, nie potrafimy być świadkami czyjegoś cierpienia. Patrzenie na cierpiącego nas drażni. Samo patrzenie. A cóż dopiero, kiedy cierpiący nas potrzebuje i kiedy musimy mu usłużyć. Usłużyć jeden jedyny raz. I usłużyć nieskończenie wiele razy, jak to dzieje się w sytuacji, gdy stale zajmujemy się osobą chorującą. Ciężko znosić nam grad jęków i utyskiwań, jakimi człowiek, który cierpi, zwykł raczyć tych, którzy obracają się koło niego. Jęków i utyskiwań na swoje nędzne położenie. Na swoje bóle. Na jakość pomocy, z jaką mu śpieszymy, i służby, jaką mu świadczymy. To ostatnie narzekanie rani nas może najdotkliwiej. Często jest ono dla nas bezlitosnym ciosem. Dlatego nas złości.
4.
Owszem. Moja odruchowa odpowiedź na pytanie, jakie wziąłem sobie na rozmyślanie, jest surowa. Rejestruję to. Z jednej strony mi się ona podoba. Jako że lubię stanowiska radykalne. Stanowcze. Stanowiska obrysowane grubą kreską. Niczego nie niuansujące. Z drugiej jednak strony, tak, jednocześnie, ta moja odruchowa odpowiedź mi się nie podoba. A wraz z upływem kolejnych chwil, w których się przy niej zatrzymuję, nie podoba mi się ona coraz bardziej. Bo coraz wyraźniej przypominam sobie i zdaję sobie sprawę z tego, iż opinie surowe i radykalne prawie nigdy nie przystają do stanu faktycznego.
Koniec końców śmiem tedy utrzymywać, że co wyżej powiedziałem o naszej zdolności do cierpienia i stawania w obliczu człowieka cierpiącego, jest niesprawiedliwe. Może nawet dalece niesprawiedliwe. Ukrzywdza to nas. Choć w pewnym sensie jest atrakcyjne. Przynajmniej dla mnie.
5.
A zatem może jednak potrafimy cierpieć. Bo przecież, chcąc nie chcąc, cierpimy. I może jednak potrafimy być świadkami cierpienia. Bo przecież, chcąc nie chcąc, świadkami cierpienia bywamy.
Dużo cierpimy. Sromotnie cierpimy. Codziennie. Co i rusz. Co chwila. Pomimo tego, że na cierpienie nie jesteśmy otwarci. Że nie jesteśmy na nie gotowi. Że nie umiemy go przyjąć. Pomimo tego, że nie jesteśmy w stanie sprawnie w nie wejść. Że przeciwko niemu się buntujemy. Że z nim walczymy. Pomimo tego, że na cierpienie patrzymy jako na naszego największego nieprzyjaciela i wroga. Jako na przekleństwo, które przychodzi, by nas sponiewierać i zniszczyć.
Tak, cierpimy. Na ciele. Na duszy. A często i na ciele, i na duszy. Ponieważ cierpienie jednego rodzaju prawie zawsze wiąże się z cierpieniem rodzaju drugiego. Jeśli cierpi kto na ciele, cierpi i na duszy. I odwrotnie. Jeśli cierpi kto na duszy, cierpi i na ciele. Wszakże te dwa tworzące człowieka pierwiastki są ze sobą ściśle połączone. Doprawdy mało jest chorób, które przychodząc na jeden z tych pierwiastków, nie dotykają drugiego.
Tak, cierpimy. Bo cierpienie wpisane jest w nasze życie. Jest jego integralną częścią. Ważną, bardzo ważną częścią. A może potrzeba tu nawet skonstatować, że nasze życie jest po prostu cierpieniem.
Jeśli tak, to tych, którzy cierpią, jest wielu. Niezmiernie wielu. W takim ujęciu właściwie każdy z nas cierpi. Po niektórych z nas to cierpienie widać. Niekiedy wyraźnie przejawia się ono po naszej zewnętrznej stronie. W naszej powierzchowności. Niekiedy wyraźnie rysuje się ono na naszych twarzach. Opieczętowuje nasze twarze. Aczkolwiek jest pośród nas i wielu takich, których bólu nie widzimy. Których ból pozostaje tajemnicą. Których ból nam się nie objawia. Gdyż cierpią oni wewnętrznie.
Tak, nas, cierpiących, jest wielu. Funkcjonujemy obok siebie. Ocieramy się o siebie. Nasze drogi codziennie się krzyżują. Po wielokroć. W tym więc naszym byciu razem okazujemy sobie wzajem dużo współczucia. W tym naszym współegzystowaniu staramy się o zrozumienie i empatię. Choć czasem, uderzając się w pierś, przyznajmy, tego współczucia nam nie dostaje. Choć czasem trudno przychodzi nam spojrzeć litościwie i miłosiernie na tego, kto w pobliżu nas cierpi. Choć czasem z wielkim wysiłkiem, zadając gwałt swojej woli, spieszymy cierpiącemu z pomocą. Choć czasem brzydnie nam już słuchanie jego bezustannych narzekań.
Tak, my, cierpiący, serdecznie sobie wzajem współczujemy. Bo tak wszystkim nam jakoś raźniej. Bo tak wszystkim nam lżej. Nieco lżej. Odrobinę lżej. Bo tak cierpienie jest mniejsze. Jakby mniejsze. Łatwiejsze do udźwignięcia. Wiemy to. Dlatego sobie nawzajem współczujemy.
6.
Wielki Piątek, dzień, w którym rozważamy mękę i śmierć Chrystusa, to dla nas wspaniała rokroczna lekcja. Lekcja niełatwej prawdy o nas i o naszym losie. O naszej człowieczej doli. Lekcja, której materiału wciąż jeszcze nie przyswoiliśmy dostatecznie. Lekcja, która wciąż jeszcze pozostaje nam do odrobienia. I tak będzie, jak sądzę, zawsze. Wszak nie sposób lekcji tej raz jeden porządnie, w całości odrobić. Taka bowiem jej natura. Chodzi w tej lekcji o przykrą i trudną do zinterioryzowania prawdę o naszym uczestnictwie w rzeczywistości cierpienia.
Wielki Piątek uczy nas, że musimy cierpieć. Uczy nas tego Chrystus, którego w Wielki Piątek wspominany jako męczonego i krzyżowanego. Jako cierpiącego. Jako męża boleści, jak mówi o nim prorok Izajasz. Ci zaś, którzy w pasji Chrystusa są wokół niego, którzy w jego pasji niestrudzenie mu towarzyszą, uczą nas z kolei, że musimy stawać w naszym życiu wobec cierpienia. Cierpienia drugich. Uczą nas, że wszystkim cierpiącym wokół nas winniśmy współczuć. Litośnie i miłosiernie. Jak oni współczuli przytłoczonemu cierpieniem Chrystusowi.
Oto, jakie są prawidła ludzkiego żywota. Oto, jak prezentuje się nasz ludzki byt. Musimy się z nim, takim właśnie, pojednać. Czy nam się to podoba, czy nie. Inaczej będzie z nami źle. Po to Wielki Piątek. Po to nabożeństwo Drogi Krzyżowej i Gorzkich Żali. Po to w ogóle cała nasza pobożność pasyjna. Pobożność, która koncentruje się na męce pańskiej. Która skupia się na ociekającym krwią krzyżu. Pobożność tę wolno nam czytać jako genialny wykład antropologii. Uświadamia nam ona, z czym jako ludzie musimy się liczyć. Tym samym wtajemnicza nas w człowieczeństwo. Podpowiada nam, że względem człowieczeństwa, w którym mamy udział, koniecznie być musimy pokorni. Bardzo pokorni.
7.
Następstwem naszego uczestnictwa w cierpieniu jest sztuka. Wielka sztuka. Jak „Łucja z Lammermooru” Donizettiego. Jak „Zdjęcie z krzyża” van der Weydena. Jak „Jolanta” Czajkowskiego. Wielka sztuka wyrasta bowiem z cierpienia. Jest owocem cierpienia. Kwiatem, który zakwita na łodydze cierpienia. A dlatego, że wyrasta z dojrzałego cierpienia, jest zarazem szkołą cierpienia. Wprowadza nas w misterium cierpienia. Ćwiczy nas w cierpieniu. Pokazuje, jak należy przyjmować cierpienie. I ćwiczy nas w byciu świadkami cierpienia. Pokazuje, jak z cierpieniem należy się obchodzić.
Nie każdy z nas przekuwa swoje zmagania, swoje mierzenie się z cierpieniem w sztukę. To wszakże zależne jest od naszych zdolności. Naszego talentu. Naszych artystycznych skłonności, predylekcji. Chociaż z drugiej strony, tak sobie myślę, może jednak każdy swoje szamotanie się, swoją walkę z cierpieniem przeistacza w sztukę. Bo czyż na to całe nasze nieradzenie sobie z cierpieniem, na to nasze wielorakie, wielopostaciowe „Nie!” dla cierpienia nie można patrzeć jako na rodzaj sztuki? To przecież także może być sztuka. Tak, sztuka. Aczkolwiek inna od tej, do której przynależą Donizetti, van der Weyden, Czajkowski i rzesze innych wybitnych twórców. To przecież także może być sztuka. Może nie wielka. Może bardziej pospolita. Ale jednak sztuka.
8.
Na koniec osobiste wyznanie. Całkiem niedawno dzieliłem się swoimi spostrzeżeniami o cierpieniu, o naszych, ludzkich, problemach z cierpieniem, które to spostrzeżenia staram się przedstawić w niniejszym felietonie, z jednym z moich drogich przyjaciół. W czasie rozmowy, jaka się między nami wywiązała, powiedział mi on, iż z tego wszystkiego, co mówię, wynika, że cierpię. Muszę przyznać, że te jego słowa mnie zaskoczyły. Bardzo mnie zaskoczyły. I poruszyły. Głęboko poruszyły. Żyję nimi tych kilka ostatnich dni. Zastanawiam się, czy są prawdziwe.
Pytam przeto samego siebie, czy rzeczywiście cierpię. Na razie nie sformułowałem żadnej odpowiedzi. Wątpię zresztą, czy kiedykolwiek ją sformułuję. Raczej nie. Jako że nie przepadam za odpowiedziami. Zwykle bowiem zamykają one sprawę. Takie jest moje doświadczenie. Tymczasem nie lubię zamykać spraw. Lubię je otwierać. Nadawać im bieg. I lubię je problematyzować. Dlatego chętnie stawiam pytania. Lubię po prostu pytania i życie nimi. Życie w ich świetle. Życie pod ich naporem.
Czy zatem cierpię? Nie wiem. Przyznaję szczerze. Nie wiem. Możliwe, że cierpię. Bardzo możliwe, że cierpię. Chciałbym chyba nawet, żeby tak było. Żebym cierpiał. Wiele by to wówczas tłumaczyło. Lecz czy tak jest w istocie, tego nie wiem. Na chwilę obecną w kwestii cierpienia wiem natomiast jedno. Otóż do tej pory nie pozwalałem sobie na cierpienie. Tak, dobrze to powiedziane. Do tej pory nie pozwalałem sobie cierpieć.
ks. Łukasz Libowski | lukasz.damian.libowski@gmail.com