Ks. Łukasz Knosala: Byłbym świetnym praktykującym, a jednocześnie niewierzącym człowiekiem
Ks. Łukasz Libowski prezentuje. refleksje młodych księży o Kościele.
Zostałem wychowany w katolickiej rodzinie, w której wiara wyrażana była poprzez pobożność i moralność. Praktykowanie tak rozumianej wiary miało mi zapewnić po śmierci niebo. O samej wierze i Panu Bogu za dużo w moim domu się nie mówiło. Moja wiara była tradycyjna (łac. ‘traditio’ – wręczać, przekazywać), otrzymana jak spadek, dziedzictwo przodków. Dla żywotności Kościoła i przekazu wiary Tradycja jest czymś naturalnym, wręcz koniecznym. Tak jak nie można stworzyć sobie Kościoła (Kościół jest jeden, powszechny i apostolski), tak samo nie można stworzyć sobie wiary (jest czymś przekazanym, wierzę komuś: „Przeto wiara rodzi się z tego, co się słyszy, tym zaś, co się słyszy, jest słowo Chrystusa”, Rz 10,17). Moje chodzenie do Kościoła było więc tradycyjne i naturalne oraz (co zrozumiałem dopiero po latach) konieczne dla mojego osobistego odkrycia Boga i przynależności do Kościoła.
Zanim Boga samodzielnie „odnalazłem” w Kościele, byłem w stanie uznać, że jest to jedynie instytucja mieszcząca się w budynku przeznaczonym do modlitwy. Jako nastolatek, szukając analogii, traktowałem Kościół jak religijny dom kultury, w którym słucha się pobożnych tekstów, ich interpretacji i razem się śpiewa. Niektórzy do mszy, podobnie jak aktorzy na scenie, specjalnie się przebierają (duchowni, liturgiczna służba ołtarza). Podobały mi się gesty w czasie liturgii, pokłony, przekazywanie znaku pokoju i umoralniające historie płynące z ambony. Myślałem wtedy w sposób naturalny, że „coś musi nas trzymać w moralności, ukierunkowaniu na niebo i głębszy sens życia” – nas, to znaczy całą społeczność: dzieci, młodzież, dorosłych i seniorów. W Kościele, inaczej niż w szkole, każdy słuchał tego samego. Takie obserwacje doprowadzały mnie do przekonania, że Kościół jest cenny i wartościowy dla ładu społecznego…
Gdybym został na tym etapie wiary, myślę, że byłbym świetnym tradycyjnym, praktykującym, a jednocześnie niewierzącym człowiekiem. Coś, co mnie jednak intrygowało w Kościele, to przykład wiary moich bliskich (jeżeli oni wierzą, to znaczy, że warto to zbadać) oraz budynek świątyni. Moją szczególną uwagę przykuły świece i bukiety kwiatów, które zawsze kojarzyłem ze spotkaniem z kimś drugim i ważną ku temu okazją. Intuicyjnie wyczuwałem, że piękne kwiaty i płonące świece przy ołtarzu związane są nie tylko z nami, uczestnikami liturgii, ale z kimś jeszcze. Te obserwacje naprowadziły mój młodzieńczy umysł na pytanie o istnienie Boga, który po latach pozwolił mi siebie odnaleźć w Piśmie Świętym.
Kościół, który mnie zrodził, to wspólnota ludzi (rodzina, parafia, napotkani wierzący), którzy poprzez drobne gesty, postawy moralne i piękno przekazali mi sposób, drogę do spotkania Boga. Dzisiaj sam zwracam uwagę na tradycję i te elementy, które przykuły moją uwagę w Kościele. Próbuję je przekazać dalej.
Relacyjność Kościoła
Kościół, którego doświadczam obecnie, to wspólnota różnorodnych ludzi. Owszem, jest to instytucja, mająca swoją strukturę, prawa, własności i wszystko, co można opisać językiem socjologii i innych nauk. Dla mnie instytucjonalność Kościoła jest jedynie narzędziem. Pytaniem otwartym jest to, jak z tego narzędzia – struktury Kościoła – korzystamy. Nie ukrywam, że to pytanie często sobie stawiam. Jak wygląda zastana przez nas instytucja? W jaki sposób funkcjonuje? Komu i jakim celom służy? Zachęcam każdego do rozmowy na te tematy, szczególnie z młodymi ludźmi.
Kościół związany jest z tymi, którzy go tworzą, i z tym, jakie ci, którzy go tworzą, budują relacje. Dla mnie ważne jest jedno i drugie. Od tego wiele w Kościele zależy. Bóg powołuje każdego z nas do więzi ze sobą i innymi – to jest Kościół. Osobiście doświadczam ludzi wierzących i poszukujących, w głównej mierze są to młodzi – dorośli (jestem duszpasterzem akademickim), z którymi spędzam najwięcej czasu. Towarzyszę im, niejako idę obok. Tworzę przestrzeń, żeby młodzi ludzie mogli lepiej poznać Boga, siebie i innych.
Różnorodność w myśleniu, moralności i pobożności (łac. ‘devotio’) jest pewnym paradoksem Kościoła, którego doświadczam. Myślę, że jest to jednocześnie nasza – ludzi wierzących – największa siła i nasza największa słabość. Siłą jest to, że pomimo różnic możemy się razem spotkać, modlić i tworzyć Kościół, a słabością jest to, że tracimy ortodoksyjność wiary i grozi nam nijakość.
Kościół moich marzeń
Marzę o Kościele, który łączy w sobie dwa paradoksy. Pierwszy paradoks, wspomniany przed chwilą, to ten, żebyśmy w Kościele umieli się różnić, nie odrzucali nikogo i jednocześnie zachowali katolicką tożsamość. Wierzę, że jest to możliwe, ponieważ, jak mówił Pan Jezus: „To bowiem jest wolą Ojca mego, aby każdy, kto widzi Syna i wierzy w Niego, miał życie wieczne. A ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym” (J 6,40). Jeżeli więc wierzymy w Jezusa, słuchamy Jego słów, idziemy za Nim, bez względu na nasze różnice, On nas nie odrzuci. Co więcej, da nam sposób na jedność. Wierzę w to – nawet gdyby ta jedność miała nastąpić dopiero w niebie.
Drugim chrześcijańskim paradoksem jest to, że Bóg jednocześnie jest święty i jest miłością. Te dwie cechy się wykluczają. Świętość (hebr. ‘qadosz’) oznacza odrębność, niedostępność i tajemniczość. Inaczej niż miłość, która ma w sobie moc przyciągania, poznawania i bliskości. Bóg jest i taki, i taki, tajemniczy w swej istocie, a jednocześnie bliski i dający się poznać. Marzę o Kościele, który podobnie do Pana Boga łączy w sobie i ten paradoks. Z jednej strony, żebyśmy zachowywali swoją odrębność, umieli uszanować tajemniczość, wolność innych, a z drugiej, żebyśmy byli sobie przyjaźni, braterscy, bliscy i chcieli siebie poznawać.
Marzę o takim Kościele, jaki jest sam Trójjedyny Bóg.