W związku z wystąpieniem Marcina Adamca. Komentarz koleżeński
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
9 lutego tego roku miała miejsce premiera książki „Zniknięty ksiądz. Moja historia” Marcina Adamca, mojego – myślę, że mogę tak napisać, choć nie wiem, jak na naszą znajomość zapatruje się Marcin – kolegi. Pewno niejeden czytelnik „Nowin” fakt tej premiery sobie zakonotował, a jeśli go sobie nie zakonotował, to, jak się spodziewam, przynajmniej go sobie jakoś przypomina, jako że było to wydarzenie, jak mi się wydaje, dość głośne. Dość głośne, uważam, bo książkę wydała Agora, a więc wydawnictwo o zasięgu ogólnopolskim, która pojawienie się publikacji na księgarskim rynku zaznaczyła, wiadomo, kampanią reklamową. Było to wydarzenie, powiadam, dość głośne, bo i sam Marcin udzielił w związku z nim czterech wywiadów: dla portalu „Noizz” rozmawiała z nim Marta Ciastoch; w emitowanym 13 lutego programie „Dzień Dobry TVN” rozmawiali z nim Dorota Wellman i Marcin Prokop; 24 lutego na swoim youtubowym kanale „Ksiądz z osiedla” ks. Rafał Główczyński, salwatorianin, opublikował materiał „Ksiądz vs były ksiądz”, który stanowi jego rozmowa z Marcinem; wreszcie 21 marca ukazał się kolejny odcinek produkowanego przez Sekielski Brothers Studio programu „Wysłuchanie”, w którym z Marcinem rozmawia Artur Nowak. Wszystko to biorąc tu łącznie i nazywając to, jak głosi powyższy tytuł, wystąpieniem Marcina Adamca, chciałbym rzecz, kiedy gorąc pierwszych emocji zdążył już ostygnąć, niewyczerpująco zupełnie, ograniczając się do tego, co w moim przekonaniu ważne, skomentować. Komentarz swój ujmę w trzy punkty.
1. Historia Marcina jest ziemią świętą
W jednej ze swoich konferencji poświęconych rzeczywistości słuchania ks. Krzysztof Grzywocz przywołuje wypowiedziane przez Evę Røine, norweską psychoterapeutkę, piękne, mądre zdanie – zdanie to było chyba dla Grzywocza jednym z filarów jego działalności, jego pracy z ludźmi, jego wielorakiej względem ludzi posługi: „Jeżeli nie wierzysz, że historia stojącego przed tobą człowieka jest ziemią świętą, to daj mu święty spokój”. Od tego więc metaforycznego zdania pragnę swoje komentowanie wystąpienia Marcina rozpocząć, odnosząc je, oczywiście, do Marcina; tyle na początek: otóż wierzę, że jego historia to ziemia święta. Wierzę zatem, proszę pozwolić mi myśl nieco rozwinąć, że jego historia to historia jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna, w której czy poprzez którą objawia się Bóg, w której na sobie właściwy, tajemniczy, zagadkowy, trudno uchwytny sposób obecny jest Bóg, w której jako jej dyskretny bohater występuje Bóg, którą to historię przy współudziale Marcina animuje czy reżyseruje, którą to historię przy współudziale Marcina prowadzi Bóg. Naturalnie, nie tylko historię Marcina Adamca tak widzę; staram się bowiem – tak, staram się, bo różnie, czego doskonale jestem świadom, mi to w praktyce wychodzi – patrzeć tak właśnie na historię każdego człowieka, z jakim się spotykam, o jakim, tak też się nierzadko zdarza, słyszę. Gdybym wszak takiego założenia teologiczno-antropologicznego z góry nie czynił, trudno byłoby mi, jak to sobie wyobrażam, jako księdzu, duszpasterzowi względnie swobodnie, z wewnętrznym spokojem i, jak bym to ujął, luzem funkcjonować i pracować – byłbym wówczas bliski postradania zmysłów. Napomknąć muszę, że ów zaaplikowany do interpretacji dziejów każdego pojedynczego człowieka obraz ziemi świętej, że ów klucz hermeneutyczny, jakim ów obraz dla mnie jest, także dlatego bardzo mi się podoba, iż przynosi on wskazówkę odnośnie do tego, jak w krainie historii drugiego się poruszać. Toż przecież Bóg, objawiający się Mojżeszowi w znaku gorejącego krzaku, powiedział do niego: „Nie zbliżaj się tu! Zdejm sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą”, z których to słów wynika, że po ziemi historii człowieka, że po ziemi historii Marcina stąpać należy i chodzić boso, z obuwiem w ręku, to znaczy, jak rozumiem, delikatnie, ostrożnie, pokornie, pilnując, by niczego tam nie naruszyć, by niczego tam nie zdeptać i nie zniszczyć.
2. „Zniknięty ksiądz” a rzeczywistość
Co się tyczy samej napisanej przez Marcina książki, zatytułowanej oryginalnie „Zniknięty ksiądz” – ten intrygujący przymiotnik „zniknięty” urobił Marcin od czasownika „znikać”, którym opisuje, co robi w jego opinii Kościół, co robią w jego opinii kościelni przełożeni z księżmi, powiedzmy, z problemami: „znikają ich”; a więc: co się tyczy książki „Zniknięty ksiądz”, to pragnę zwrócić uwagę na jedno, o czym przy jej lekturze i w jej odbiorze częstokroć, odnoszę wrażenie, się zapomina, a co jest w moim mniemaniu istotne, istotne, boć wprowadzające ład i porządek – pragnę mianowicie zwrócić uwagę na jej literacki status. Otóż książka ta jest fikcją. Fikcją – czyli od początku do końca jest wykreowana, wykoncypowana, wymyślona. Jasne, że jest ona fikcją, nie znaczy w żadnym razie, iż nie ma ona nic wspólnego z rzeczywistością, nie znaczy to wcale, iż między nią a rzeczywistością nie ma jakichkolwiek punktów stycznych: tak przecież z definicji być nie może. Albowiem fikcja żywi, karmi się rzeczywistością, pełnymi garściami z rzeczywistości czerpie; fikcja rodzi się z rzeczywistości, na fundamencie rzeczywistości się nabudowuje; a bywa również, że fikcja rzeczywistość po prostu odtwarza, odwzorowuje, naśladuje: owszem, odtwarza, odwzorowuje i naśladuje rzeczywistość w sposób kunsztowny, artystyczny, skąd bierze się cały jej urok, powab i czar. Można to ująć jeszcze inaczej, wcale, myślę, zgrabnie: dysponując sobie właściwymi środkami, na sobie właściwy sposób literacka fikcja czy to przerabia, czy obrabia rzeczywistość – skutkiem tego zaś przetworzona rzeczywistość nie jest już rzeczywistością, ale jest fikcją, staje się częścią, składową, staje się elementem fikcji. Oto, jak o stosunku swojej książki do rzeczywistości pisze sam Adamiec – jego słowa, jak przyjmuję, zgadzają się z tym, co właśnie usiłowałem roztłumaczyć: „Inspiracją dla mnie byli żywi, autentyczni ludzie, którzy przeżywali życiowe kryzysy. Jednakże pisząc, starałem się tak rozwijać opowieść, żeby opisani przeze mnie bohaterowie stali się niezależnymi, odrębnymi od pierwowzorów postaciami. Wszelkie podobieństwa są zupełnie przypadkowe i niezamierzone. Moja książka nie jest kroniką, oskarżeniem ani reportażem. Nie przedstawia faktów ani zdarzeń” (być może się mylę, ale zdania „Inspiracją dla mnie byli żywi, autentyczni ludzie […]” i „Wszelkie podobieństwa są zupełnie przypadkowe i niezamierzone” uważam za sprzeczne: ponieważ jeśli pisząc „Znikniętego księdza”, inspirował się Marcin rzeczywistymi osobami i ich perypetiami, to wszystko, co zarówno w bohaterach jego książki, jak i w ich losach do rzeczywistych osób i zdarzeń jest podobne, nie może być, jak chce Marcin, „przypadkowe i niezamierzone”, jako że jest to właśnie intencjonalne, ergo nieprzypadkowe i zamierzone – lecz jest to kwestia oddzielna, niełącząca się ze sprawą tutaj przeze mnie poruszaną). Tak więc stwierdzić trzeba, że jak mamy dwa światy, rzeczywisty i fikcyjny, tak mamy dwie prawdy, rzeczywistą – jak można je nazwać – i fikcyjną: pierwsza to prawda osób i zdarzeń rzeczywistych, druga natomiast jest prawdą osób i zdarzeń fikcyjnych; królestwem prawdy pierwszej jest nasze życie, nasze życie codzienne, królestwem zaś prawdy wtórej jest tekst, tekst literacki; dodam może, iż owa prawda wtóra na swój sposób jest łatwiejsza od prawdy pierwszej, ano w tym sensie jest łatwiejsza, że pozostaje łatwiej dostępna, podczas bowiem kiedy prawda rzeczywistości, w jakiej jesteśmy zanurzeni, ciągle się nam wymyka, ciągle nas przerasta i zaskakuje, okazując się jednak nie taką, jakiej się spodziewaliśmy, prawdę fikcji łatwiej uchwycić i ustalić, gdyż mieści się ona, gdyż znajduje się ona wewnątrz jednego tekstu. Myślę zatem, że zasadniczy problem z odbiorem „Znikniętego księdza” jest ten, iż miesza się porządki, iż miesza się fikcję z rzeczywistością i rzeczywistość z fikcją. A tymczasem, i to w równej mierze, ani rzeczywistości nie służy, jeśli domieszuje się do niej fikcję, ani fikcji nie służy domieszka rzeczywistości, ponieważ powstaje potenczas jakiś dziwny byt trzeci, co do którego nie bardzo wiadomo, czym jest, i z którym nie wiadomo, co począć. Oczywiście, można się zastanawiać, które osoby i fakty rzeczywiste zastałe ujęte w fikcji, ale doprawdy nie umiem stwierdzić, czemu takie ustalenia miałyby służyć – stanowić mogą one co najwyżej ciekawostkę; na gruncie literaturoznawstwa były swego czasu takie badania popularne, lecz obecnie, kiedy tekst artystyczny rozumie się jako zamkniętą całość, jako zamknięty wszechświat, który sam siebie wyjaśnia i tłumaczy, dociekania tego rodzaju podejmuje się z rzadka. Skonkludować pragnę wywód ten następująco: prawda fikcji jest głęboka – i nie tym bynajmniej wobec swojego odbiorcy ona się legitymuje, że zgadza się z prawdą rzeczywistości. To prawda, która przynosi poznanie, która epistemicznie nas wzbogaca pomimo tego, że jest – obojętnie, co o niej orzeczemy – czy to prawdą nierzeczywistą, czy też prawdą z rzeczywistością mającą związek skomplikowany.
3. Wątpliwości co do zasadniczej tezy Marcina
Na ostatniej stronie „Znikniętego księdza”, już przeze mnie cytowanej, Marcin wprost wskazuje, o co mu chodziło, co chciał zilustrować i odmalować, kiedy przystępował do pracy i kiedy później pracował nad swoją książką: „[Moja książka; przyp. Ł.L.] jest opowieścią o tym, jak obecne struktury Kościoła niszczą ideały powołanych przez Chrystusa, a często również i samych powołanych”; po czym, dorzućmy, daje krótką i niewyczerpującą, ale bardzo sugestywną charakterystykę owych destrukcyjnych, jak je postrzega, struktur kościelnych: „To struktury budowane przez niejasne finanse, niewolniczą zależność od przełożonych, przymusowy celibat, urzędniczą mentalność i jeszcze wiele innych czynników, które są dalekie od Ewangelii i które gaszą Ducha” (na marginesie: z literackiego punktu widzenie to Marcinowe wskazanie intencji mi się, i to nawet bardzo, nie podoba, osobiście uważam to za błąd w sztuce; no bo proszę pomyśleć, co by to było, gdyby pisarze albo poeci wykładali pod napisanymi przez siebie tekstami, o co im w tych tekstach chodzi i co przez te teksty zamierzali powiedzieć?! – to jest przecież zadanie dla czytelnika; autor zresztą może swoją intencję w tekście swoim albo zrealizować, albo nie, może swoją intencję zrealizować albo bardziej, albo mniej umiejętnie, udatnie, z kolei każdy czytelnik dany tekst ma prawo interpretować inaczej, niekoniecznie tak, jakby życzył sobie tego jego autor). Swoją autorską intencję Marcin wyjawia i odsłania także w wywiadzie dla portalu „Noizz”, dwukrotnie nawet, najpierw w odpowiedzi na pytanie Marty Ciastoch, czy trudno było mu pisać o tym, co w Kościele jest złe, a potem na koniec rozmowy: „Początkowo te zapiski były tylko dla mnie, pomagały mi w terapii, dopiero później przyszedł pomysł, by wydać je w formie książki. A czy było mi trudno? Tak, musiałem się przyznać także do swoich grzechów i win. Ale staram się nie oceniać księży jako jednostek. Moim zdaniem, bardziej niż ci konkretni ludzie, winny jest system i obowiązujące w Kościele zasady. […] I jeszcze raz chcę podkreślić, że choć coraz wyraźniej widzę kryzys w Kościele, moja książka nie ma na celu oskarżać księży. Chciałem opisać struktury i pokazać, że to kościelny system jest zły, a jeśli ludzie stają się źli, to dlatego, że tkwią w złych strukturach”. Przytoczone przeze mnie słowa Marcina ujawniają, że jest on zdania, iż struktury Kościoła są złe, mało tego, iż struktury Kościoła są tego rodzaju, że ludzi Kościoła, a więc księży, czynią złymi, które to jego dojmujące i smutne stwierdzenie odbieram, mam nadzieję, iż słusznie, jako zasadniczą tezę jego wystąpienia. I co do tej właśnie jego tezy zasadniczej, co do jej adekwatności nie jestem przekonany: powoduje teza ta we mnie jakiś, i to niemały, opór, rodzi ona we mnie jakieś wątpliwości i obiekcje – teza ta mi nie odpowiada, nie umiem się na nią zgodzić. Wydaje mi się, iż Marcin strukturę kościelną, i w ogóle jakąkolwiek strukturę chyba, przecenia, iż przypisuje jej za duże znaczenie, iż przydziela jej do odegrania na scenie ludzkiego życia za wielką, zbyt wielką rolę; tak, dokładnie tak rzecz widzę: wydaje mi się, iż Marcin strukturę za mocno akcentuje. Nie chcę przez to powiedzieć, że struktura nie jest ważna albo że jest mało ważna – nie chcę tego powiedzieć, bo uważam wprost przeciwnie, że jest ona ważna, że jest nawet bardzo ważna: jest ona na tyle ważna, że koniecznie trzeba się jej przyglądać, że trzeba ją badać, nad nią się zastanawiać, zależnie do okoliczności i potrzeb ją modyfikować, zmienić, przekształcać, by w danych warunkach była jak najużyteczniejsza, by dla określonych warunków była jak najodpowiedniejsza; tak, a nie inaczej formułując swoją uwagę, chcę powiedzieć coś zgoła innego: ano że od struktury, w jakiej człowiek funkcjonuje i tkwi, jest jednak coś ważniejszego.
Tym czymś od struktury ważniejszym jest według mnie element ludzki, który z tą strukturą się zwiera, który w strukturę wchodzi, który w obrębie struktury „pracuje” – element, pierwiastek ludzki, czyli po prostu człowiek, czyli, jeszcze ściślej, człowiecza wola. Struktura, każda struktura, bo struktur jest przecież wiele, struktura bowiem to fenomen ludzki, głęboko z człowiekiem i jego istnieniem związany, tak głęboko, że można właściwie powiedzieć, iż tam, gdzie człowiek, tam struktura, z tym, że jedna struktura będzie bardziej, druga zaś mniej sformalizowana – strukturą jest przecież i przyjaźń, i związek czy to partnerski, czy małżeński, i życie rodzinne, i życie społeczne, i praca; a zatem: każda struktura, w tym oczywiście struktura kościelna, jest podług mnie tylko strukturą. Daleko ode mnie jest wiara w strukturę, w moc sprawczą struktury: sama w sobie jest dla mnie struktura nijaka, bezbarwna, dopiero człowiek, który za nią stoi, nadaje jej kolorytu, dopiero człowiek, który nią steruje, manipuluje, zawiaduje, który jej używa, barwi tę strukturę; inaczej: jest struktura dla mnie jakby formą, pustą formą, do której treść wkłada konkretny człowiek – a jest to forma, zaznaczyć może potrzeba, nader elastyczna, łatwo podatna na różne operacje, również na machinacje. Człowiek, który wybiera dobro, zastaną przez siebie strukturę, strukturę, którą ma do dyspozycji, wypełnia dobrem, czyni z niej narzędzie, przy pomocy którego świadczy dobro, człowiek natomiast, który decyduje się na zło, strukturę, w jakiej się znajduje, zapełnia złem, zamienia ją w instrument, używając którego szerzy w świecie, pomiędzy ludźmi zło. Zgoda, może się tak zdarzyć, że struktura będzie pomocna w czynieniu dobra, że będzie naprowadzać na dobro i że, z drugiej strony, niestety, ułatwiać będzie popełnianie zła, że nakierowywać będzie na zło, ale nikogo nie jest władna struktura uczynić dobrym czy złym, jeśli wpierw ktoś dobrym albo złym być nie zechce, jeśli ktoś uprzednio na bycie złym lub dobrym nie przystanie, za byciem złym lub dobrym swoimi poszczególnymi decyzjami, małymi swoimi wyborami się nie opowie, które to opowiedzenie się wcale, a wcale nie musi dziać się przecież, żeby nie było za prosto, świadomie – nie, nie zachodzi w tym względzie żaden automatyzm, nie staje się w tym względzie nic samorzutnie, jak sądzę, struktura nie ma takiej siły. Otóż to: początkiem dobra i zła jest człowiek, początkiem dobra i zła jest decyzja, wybór człowieka, nie inaczej, za którą to decyzję i za który to wybór człowiek, taka tego trudna i nie najwygodniejsza konsekwencja, jest odpowiedzialny: tej odpowiedzialności z barków człowieka nic zdjąć nie potrafi i nie może, nie może zdjąć jej struktura taka czy owaka. By podsumować: byłbym skory przystać na tezę Marcina, gdyby znaczyła ona – och, piszę to, wyznaję, z ciężkim sercem – iż są w Kościele duchowni nieszlachetni, którzy, jedni pewno sporadycznie, inni częściej, jeszcze inni – tych oby było jak najmniej, a najlepiej, żeby nie było ich wcale! – zawsze, wybierają zło, a skutkiem tego struktur, w jakich tkwią, jakie budują, tworzą ich środowisko, używają – znów: jedni zapewne bardziej, inni mniej rozmyślnie – dla swoich złych, nieprawych celów. Jeśli w takim układzie miałoby coś gorszyć, to tylko źli duchowni, spotkania i obcowanie z nimi, podglądanie, w jaki sposób żyją; gorszym zaś stawałby się w tym układzie ten, kto, wpatrzony w złych księży, zbratany z nimi, zacząłby ich naśladować, zacząłby zwracać się ku temu, co gorsze, zacząłby przesuwać się i powoli przechodzić na stronę zła.