Nie być aż tak ważnym. Myśl na dziewiąty rok mojego kapłaństwa – i w ogóle na życie
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
Verba volant, scripta manent
18 maja tego roku minęła – wprost nie do wiary! – ósma rocznica moich święceń kapłańskich. Jak każe nasz uświęcony tradycją opolsko-gliwicki księżowski obyczaj, w moim przekonaniu obyczaj ładny, wraz ze swoimi kolegami rocznikowymi świętowałem tę rocznicę w parafii jednego z nas, tj. w parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Tarnowskich Górach, organizatorem naszego tegorocznego spotkania był bowiem Krzysiu Ochab, wikary w tamtejszej wspólnocie. Na mnie wypadła zaś w tym roku kolejka druga, względem pierwszej równoległa, kolejka mianowicie z kazaniem: cóż, kiedyś i mnie dopaść musiał obowiązek wygłoszenia w czasie zjazdu kursowego okolicznościowego słowa. Bo trzeba Państwu wiedzieć, że mówić kazanie do księży nie jest to bynajmniej sprawa prosta; a jeśli tak, to jeszcze trudniej jest, kiedy słuchają cię przemawiającego z ambony twoi przyjaciele, razem z którymi studiowałeś i szykowałeś się do święceń: dla mnie przynajmniej jest to doświadczenie podobne do tego, kiedy mówisz na mszy, w której uczestniczy twoja najbliższa rodzina, albo na mszy w parafii, z której pochodzisz.
To, co sobie do powiedzenia wówczas, owych kilka miesięcy temu, przygotowałem – mam obok komputera kartkę z tymiż przygotowaniami – powiedziałem; nie umiem ocenić, czy powiedziałem to dostatecznie wyraźnie, jasno, czy przekonywająco, czy zrozumiale: ufam – bo cóż innego mi pozostaje? Bo cóż innego pozostaje kaznodziei? – Że tak i rzecz zostawiam, idąc dalej. Ponieważ znowuż wobec swoich kolegów seminaryjnych i zgromadzonych w kościele ludzi podzieliłem się wtedy, 18 maja, pewnym spostrzeżeniem osobistym na temat tego, jak byłoby dobrze żyć, na temat nachylenia, jakie należałoby nadać swojemu życiu, które to spostrzeżenie, jak dotąd, nie straciło niczego, oczywiście, że w moim tylko odczuciu, ze swej aktualności – czemu właściwie miałoby cokolwiek z aktualności stracić? Toż tego typu uwagi aktualne są długo, całe dziesięciolecia, a bywa, że i wieki całe! – Chciałbym teraz przełamać się nim z Państwem: przełamać się już nie, jak to ma miejsce w wypadku homilii, w mowie, która jest rzeczywistością ulotną, ale na piśmie, a więc w sposób trwały; wiadomo przecież: „verba volant, scripta manent”.
Byśmy w naszym ważniakowaniu znali miarę
Chociaż formułując swoje spostrzeżenie, zważywszy okoliczności, na potrzeby których je formułowałem, miałem na uwadze przede wszystkim żywot kapłański, nie znaczy to jednak wcale, iż spostrzeżenie owo tyczy się wyłącznie księży: w żadnym razie, albowiem dotyczy ono wszystkich nas, chrześcijan. Wszak egzystencja kapłańska jest – a raczej: winna być, bo z realizacją tegoż różnie bywa – szczególnym rodzajem egzystencji chrześcijańskiej, mianowicie egzystencją chrześcijańską, by tak się wyrazić, intensywniejszą; gdyby przywołać chcieć nomenklaturę dawniejszą, powiedzieć by należało, że egzystencją chrześcijańską doskonalszą. Mało tego: gdyby spostrzeżenie to przystroić w inne szaty, tzn. gdyby przedstawić je w języku niereligijnym, bez religijnej komponenty, co jak najbardziej jest możliwe – to, co religijne, nie stoi niejednokrotnie wcale daleko od tego, co niereligijne – okazałoby się, że stanowi ono postulat pod adresem w ogóle wszystkich ludzi, o ile, naturalnie, zgodziliby się oni na założoną w nim wizję życia człowieczego.
Spostrzeżenie odnośne jest bardzo proste i krótkie; brzmi ono tak – mamy je w tytule: „Nie być aż tak ważnym”. Właściwie powinno mieć ono kształt następujący: „Nie być nikim ważnym”, albo – w wersji wtórej: „Nie być w ogóle ważnym”, bo w takiej dokładnie postaci spostrzeżenie to wykiełkowało w mojej głowie, kiedy wysłuchiwałem pewnego razu radiowego – dwójkowego – przeglądu prasy, w czasie którego prowadzący czytał wyjątek z opublikowanego na łamach „Tygodnika Powszechnego” wywiadu z jakąś poetką: niestety, nie zapamiętałem nazwiska tej artystki. Z tym, że tak radykalne wezwanie, domagające się od człowieka zanegowania, przekreślenia, bezwzględnego poskromienia samego siebie, jakkolwiek jest ono porywające, trudno w swoim życiu zrealizować: być może potrafią to co niektórzy, herosi – myślę tu o ludziach heroicznych – zdolni do czynów największych, na pewno nie jest to jednak droga dla większości; jeśli ktoś odkrywa w sobie powołanie to takiej heroicznej radykalności, szlachetnie postąpi, jeśli za tym powołaniem pójdzie, usiłując na nie odpowiedzieć. Dlatego rozsądnie jest, uważam, od razu nadać zachęcie, jaka nas tu zajmuje, nieco inną postać, właśnie tę tytułową: „Nie być aż tak ważnym”. Najistotniejsze jest w owej formule to małe „aż”: owszem, możemy być ważni – większość z nas potrzebuje takiego poczucia bycia ważnym i nie jest w stanie z niego zrezygnować; chodzi tylko o to, by ta nasza ważność miała granice, by nie była rozbuchana, by była zdrowa, chodzi o to – zmieńmy rejestr – byśmy w naszym ważniakowaniu znali miarę.
Obdarowuje człowieka wolnością
Co to znaczy: „być ważnym”? – albo, żartobliwie: co to znaczy „ważniakować”? Myślę, że najlepiej – czy: najprościej, bo o tym, czy jest to rozwiązanie najlepsze, można zapewne dyskutować – określić bądź zdefiniować będzie ową naszą przypadłość, wskazując na sytuacje, w których ona się objawia, w których ona z nas wychodzi, w których ona dochodzi do głosu, wybrzmiewa. Jako że w tych sytuacjach mamy pewien marker, który jej obecność – bezbłędnie, jak sobie wyobrażam – sygnalizuje. Otóż jesteśmy ważni, ważniakujemy zawsze wtedy, kiedy drugiego człowieka sobą zawstydzamy, kiedy drugi człowiek w naszej obecności jest sobą zażenowany, czuje się gorszy, wycofuje się i milknie. Ono nasze ważniakowanie ma wiele twarzy; być ważnym można na tysiąc, jeśli nie milion, sposobów: swoim zachowaniem, swoim obejściem, swoją wypowiedzią, tonem swojej wypowiedzi, zastosowanym w niej słownictwem, swoim ubraniem, swoim ocenianiem, swoimi zainteresowaniami – w tym względzie bywamy, raczej nieświadomie, raz po raz zaś, myślę, programowo, całkiem świadomie, najzupełniej dobrowolnie, kreatywni, pomysłowi. Jest bowiem w byciu ważnym coś szalenie nas pociągającego, coś nas mamiącego, coś nas zwodzącego…
Pogodzenie się z ideą, że oto ja nie muszę, że oto ja nie powinienem być aż tak ważny, a zatem przyjęcie za swoją dewizy „Nie bądź aż tak ważny!” wyzwala. Wszelako człowiek, który pragnie coś znaczyć, który pośród ludzi pragnie znaczyć wiele, to zwykle człowiek spięty, rzadko wrzucający na luz – jeśli wrzuca na luz, to najczęściej w samotności, w ukryciu, w swojej sferze bezpieczeństwa; człowiek ambitny, który chce zdobyć pomiędzy ludźmi wysoką pozycję to człowiek zniewolony przez to, co i jak myślą o nim inni ludzie, przez to, jak jest on odbierany i postrzegany: człowiek taki nie może sobie na zbyt wiele swobody pozwolić, ponieważ ciągle pracuje na to, aby uważano go za kogoś porządnego, lepszego, ponadprzeciętnego. Dokładnie odwrotnie jest w przypadku strategii zamykającej się w zawołaniu „Nie muszę być aż tak ważny!”: przyjęcie tej strategii obdarowuje człowieka wolnością – obdarowuje wolnością danego człowieka oraz ludzi, którzy obok niego żyją i funkcjonują: wszyscy sobie podówczas z ulgą wzdychają.
Ważny ma być On: Jezus
Następna uwaga jest typowo kapłańska, choć, jak sądzę, z pożytkiem czytać i zapoznawać się z nią mogą i nieduchowni: owóż nie należy być zbyt ważnym zwłaszcza w dziedzinie relacji człowiek – Bóg. Więź, jaką zadzierzga każdy człowiek z Bogiem, to zawsze wielka tajemnica: tajemnicę tę przenika jedynie Wszechwiedzący, nawet przed samym owym człowiekiem więź z Bogiem zawiązującym pozostaje ona zakryta, a cóż dopiero przed osobą trzecią! Kapłan ma przede wszystkim w zawiązaniu więzi między Bogiem i człowiekiem nie przeszkadzać – kiedy tym dwojgu nie przeszkadza, czyni już dla nich bardzo wiele: tak, winien kapłan, jak lekarz, „primum non nocere”; byłoby natomiast idealnie, gdyby potrafił, choćby w niewielkim stopniu, dopomóc człowiekowi w związaniu się, w zaprzyjaźnieniu się z Bogiem, gdyby był w stanie dyskretnie, subtelnie dopomóc w zejściu się tych dwóch, człowieka i Boga, gdyby był w stanie tychże dwóch posadzić przy wspólnym stole, by pobyli razem, by ze sobą poprzestawali, obcowali. Doprawdy, byłoby to czymś idealnym, ale – z drugiej strony – nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, z czego kapłan mógłby być dumnym; gdy mu się to uda, rzec powinien, chwaląc Boga, co podsuwa mu ewangelia: „Servus inutilis sum; quod debui facere, feci”, „Sługą nieużytecznym jestem; co winienem był wykonać, wykonałem” (por. Łk 17,10). W tym kontekście warto może zauważyć, iż rzeczownik „minister”, przez teologię odnoszony często do osoby kapłana, wywodzi się od formy komparatywnej przymiotnika „parvus”, „parva”, „parvum” – „mały”, „mała”, „małe”, forma ta brzmi bowiem „minor” dla rodzaju męskiego i żeńskiego oraz „minus” dla rodzaju nijakiego; a zatem „minister” to ktoś mniejszy, ktoś niewiele znaczący. Dla Rzymian ministrem był sługa, niewolnik, urzędnik niższego stopnia, podwładny, wykonawca rozkazów, człowiek niosący pomoc, pośrednik.
Tak się akurat składa, że za patrona swojego kapłaństwa wybrałem tych osiem lat temu Świętego Jana Chrzciciela. Nie przypominam sobie, aby wybór ten był konsekwencją wielkiej jakiejś mojej zażyłości ze świętym Janem, raczej zdecydowałem się na jego opiekę na skutek niespodziewanego zachwytu jego osobą, która wydała mi się dobrym streszczeniem tego fenomenu, jaki stanowi kapłaństwo – ale kto wie, czy nie był ów wybór mój profetyczny i opatrznościowy: w każdym razie tradycja żywić mi nakazuje taką nadzieję. Bo właśnie Poprzednik Pański może patronować wszystkim tym, którzy nie chcą być w swoim życiu zbyt ważni. Wszak to on powiedział: „Illum oportet crescere, me autem minui”, „Potrzeba, aby On wzrastał, a ja abym się umniejszał” (J 3,30). Nie my mamy być ważni; ważny ma być On: Jezus. Ważny ma być Bóg. Oną ideę Janową dobrze wyraża fragment słynnego ołtarza z Isenheim Matthiasa Grünewalda, fragment, na którym widać Chrzciciela swoim nienaturalnie wielkim palcem wskazującym – konwencję artystyczną obrazu biorąc w nawias, można by spytać, czy palec ten nie byłby osobliwą abrewiaturą Jana Baptysty – pokazującego na Ukrzyżowanego, Bożego Baranka, który ma wzrastać. Dotarło to do mnie kiedyś, w jedno niedzielne przedpołudnie, podczas mojego studencko-duszpasterskiego wypadu do tamtej miejscowości, w Krasnymstawie, gdzie mają na probostwie reprodukcję rzeczonego fragmentu; otrzymała krasnostawska parafia Matki Bożej Pocieszenia tę reprodukcję, w postaci bardzo dobrej jakości zdjęcia, wtedy, kiedy była powstawała, od swojej partnerskiej parafii w Niemczech.