Irena Gołąb - od pielęgniarstwa do psychologii
W ciągu ponad 50 lat pracy przeszła długą drogę od pielęgniarki dyplomowanej w żłobku, po wykładowcę Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej, którą współtworzyła. Pracowała we wszystkich szczeblach raciborskiego szkolnictwa i choć co roku zarzeka się, że w końcu pójdzie na zasłużony odpoczynek, wciąż pozostaje aktywna zawodowo.
Z Miedoni do śródmieścia
Cieśla Emil Konieczny był dobrym rzemieślnikiem i nie narzekał przed wojną na brak pracy. Ożenił się i wraz z żoną zamieszał w domu na tzw. Zydlongach, czyli kolonii, która znajdowała się na obrzeżach Rudnika. W 1924 roku przyszła tam na świat jego córka Adela, a dziewięć lat później nagle owdowiał. Dziewczynka skończyła powszechną szkołę niemiecką, a w czasie wojny wyjechała do pracy na Bawarię. W Coburgu poznała swojego przyszłego męża Mariana Hajnosza, który na roboty do Niemiec został wywieziony z Rzeszowszczyzny.
Zaraz po wojnie pobrali się i zamieszkali w rodzinnych stronach pani Adeli. W domu na Zydlongach, z pomocą akuszerki z Rudnika, przyszły na świat ich cztery córki: Janina (1945), Maria (1947), Krystyna (1949) i Irena (1951). – Dziadek był wspaniałym człowiekiem, ale w jego domu nie było odpowiednich warunków do życia dla powiększającej się rodziny. Zajmowaliśmy jeden pokój na piętrze, a kuchnia była wspólna, więc gdy tylko nadarzyła się okazja, przenieśliśmy się do budynku starej szkoły w Miedoni. Dostaliśmy dwupokojowe mieszkanie z kuchnią, komórką i ogrodem, z którego korzystały wszystkie mieszkające tam dzieci. Przyjaźniłam się z Basią Kogut, która miała starszego brata Zygmunta. Pamiętam, że gdy zaczęły jeździć czerwone autobusy, zbieraliśmy wyrzucane przez konduktorów resztki biletów i zaczynała się zabawa w biletowanie wejść na łąkę, do ogrodu, czy mieszkania. Graliśmy w cymbergaja, palanta, dwa ognie i podbieraliśmy owoce z sadów. To były piękne i beztroskie czasy – wspomina pani Irena.
W Miedoni skończyła pierwszą klasę szkoły podstawowej, a we wrześniu 1959 roku wraz z rodziną przeprowadziła się do stumetrowego mieszkania przy ulicy Staszica w Raciborzu. Naukę kontynuowała w SP11, którą kierował wtedy Andrzej Latoń. – Trudno mi było dostosować się do dzieci z miasta, zwłaszcza że mówiłam gwarą. Zdarzało się, że wyrwało mi się na lekcji jedno śląskie słowo, a nauczycielka wybijała mi je z głowy uderzając w moją rękę piórnikiem. Mama chciała nas uczyć niemieckiego, ale tacie ten język źle się kojarzył, więc był przeciwny. W naszym domu królowała śląska kuchnia i śląska gwara. Gdy w piątej klasie trafiłam do wybudowanej w tym czasie „Trzynastki”, poczułam, że to zupełnie inna szkoła. Naszą wychowawczynią była wspaniała nauczycielka Józefa Orłowska, mama Aleksandry Orłowskiej, do której chodziłam na zajęcia z baletu prowadzone w Domu Kultury Dzieci i Młodzieży przy ulicy Stalmacha. Uprawiałam gimnastykę artystyczną, reprezentowałam szkołę w pływaniu i lekkiej atletyce, a dodatkowo uczyłam się gry na gitarze, którą z Rosji przywiozła mi ciocia. To był bardzo intensywny okres w moim życiu – podkreśla pani Irena. Pływania nauczyła się sama, na kąpielisku miejskim przy ulicy Jeziorowej, gdzie spędzała każdą wolną chwilę lata. Tam odbywały się też zajęcia w ramach szkolnego wuefu, które kontynuowano na krytej pływalni Studium Nauczycielskiego przy ulicy Słowackiego.
Druhna na randce
Zawsze myślała o medycynie, więc wybór Liceum Medycznego Pielęgniarstwa był pierwszym etapem spełniania marzeń. 1 września 1965 roku Irena Hajnosz rozpoczęła naukę w klasie Ia Ewy Przybysławskiej, którą zastąpił później w funkcji wychowawcy Marian Grzeszczuk. – Ikoną tej szkoły była dla mnie polonistka Maria Herman, niesamowity człowiek i pedagog. Zawsze czułam do niej ogromny szacunek. Lubiłam też matematyka Bolesława Śnigurskiego, który był wymagającym, ale i sprawiedliwym nauczycielem. Zawsze nam pomagał, można było do niego podejść na przerwie lub po lekcjach i on znajdował czas na cierpliwe tłumaczenie matematycznych zawiłości. Niesamowitą wiedzę miał profesor Mleczko, który potrafił na lekcjach recytować „Pana Tadeusza” po polsku i po łacinie. Wśród nauczycielek zawodu ceniłam Elżbietę Lipińską i Urszulę Małankę, u której pisałam pracę dyplomową – tłumaczy pani Irena, która przez pewien czas pełniła funkcję przewodniczącej klasy. Jej najlepszą przyjaciółką była w tamtym czasie Agnieszka, córka Franciszka Florkiewicza, przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, która wraz z rodzicami przeniosła się później do Opola.
Podczas obozu harcerskiego w Szczyrku, na który Irena Hajnosz pojechała z koleżankami, poznała swojego przyszłego męża Alfreda Gołąba. – Uczył się w „Mechaniku”, a na obozie pełnił funkcję instruktora, więc przez cały czas mówiłam do niego „druhu”. Imponowała mi jego opiekuńczość i odpowiedzialność. Czułam się przy nim bezpieczna. W styczniu 1967 roku zaczęliśmy się umawiać na randki – wspomina po latach i wymienia miejsca, w których raciborska młodzież lubiła się spotykać. Oprócz kina „Bałtyk”, do którego chodziło się na kultowe w tamtych czasach filmy, były koncerty w amfiteatrze „Strzechy”, kawiarnia w jej piwnicy i parki. Niestety, na studniówkę, która odbywała się na I piętrze Domu Kultury w Raciborzu, pani Irena poszła sama, bo o jej narzeczonego upomniała się armia.
Rok 1970 okazał się w życiu pani Ireny przełomowy. Po zdanym egzaminie dyplomowym rozpoczęła pracę w żłobku przy ulicy Rzeźniczej, a w listopadzie wyszła za mąż za druha Alfreda. Oświadczyny odbyły się już w styczniu, ale młodzi ustalili, że poczekają ze ślubem do jesieni. Ceremonia miała miejsce w kościele farnym, a wesele w mieszkaniu przy Staszica, w którym zamieszkali zaraz po ślubie. W listopadzie 1973 roku na świecie pojawił się ich syn Wojciech. – Poród w szpitalu przy Bema odbierała położna Ania Przybyła, był też doktor Masełko, z którym miałam zajęcia w szkole i moja koleżanka z klasy Teresa Łój, która pracowała na noworodkach. Gdy zostałam mamą, nagle poczułam co znaczy instynkt macierzyński. Dopiero wtedy przestałam czuć do małych dzieci dystans. To mi pomogło w pracy zawodowej – wyjaśnia Irena Gołąb, która w sierpniu następnego roku wraz z rodziną przeprowadziła się do mieszkania przy ulicy Wojska Polskiego, które pan Alfred dostał z Rafametu.
Tak się kończy miłość do stolicy
Gdy w 1975 roku dyrektor Kapica zaproponował jej pracę w „Medyku”, była zaskoczona, bo mimo że bardzo lubiła psychologię, której uczył, zawsze miała u niego trójki. Usłyszała wtedy: chcę, żebyś tu uczyła, bo masz zawsze swoje zdanie. 1 września została nauczycielką przedmiotów zawodowych, a rok później zaczęła naukę w Studium Nauczycielskim Średnich Szkół Medycznych we Wrocławiu. – W pokoju nauczycielskim spotkałam się z koleżankami, które tak jak ja wcześniej były uczennicami „Medyka” i nauczycielkami, które kilka lat wcześniej mnie uczyły. Ze Stenią Polanowską i Lidką Natalli od razu przeszłam na „Ty”, ale wobec Marii Herman, Gizeli Zielonki czy Heleny Bluszcz czułam dystans i respekt i nigdy nie mówiłyśmy sobie po imieniu. Na początku w szkole przydzielono mi oddział wewnętrzny i pediatrię, po trzy dni w tygodniu. Później przeszłam na chirurgię, gdzie pracowałam razem z Anią Fronczak, koleżanką z liceum. Miałyśmy tam wspaniałych lekarzy, ale najlepiej wspominam Andrzeja Selańskiego. Czytał fachową literaturę sprowadzaną ze Stanów Zjednoczonych, był zawsze krok przed innymi i miał niesamowitą intuicję. Spytałam go kiedyś dlaczego mając taką wiedzę nie robi doktoratu, a on odparł skromnie, że woli się poświęcić pacjentom. Leczył nas wszystkich, a mojego syna uratował przed niepotrzebnym zabiegiem, na który miał już skierowanie do szpitala. O przeprowadzanych przez niego operacjach było głośno w całym szpitalu, a inni mogli się na nich uczyć chirurgii – wspomina pani Gołąb.
W szkole, oprócz zajęć z pielęgniarstwa, pani Irena zajęła się organizowaniem wycieczek dla młodzieży, w czym od początku pomagał jej pan Alfred. – Jeździliśmy dwa razy w roku: jesienią i wiosną, a mój mąż razem z nami, jako drugi opiekun. Nieraz to były wyjazdy typowo rekreacyjne nad morze lub w góry, innym razem zwiedzaliśmy zabytki stolicy, albo oglądaliśmy Panoramę Racławicką we Wrocławiu. Poza Mazurami zobaczyliśmy całą Polskę. Byłam zakochana w Warszawie i często zabierałam tam z sobą syna. Moja miłość do tego miasta udzieliła mu się. Po skończonych studiach na wydziale filozofii w Lublinie, osiadł tam z rodziną na stałe. Teraz jeżdżę do Warszawy do moich wnucząt: 16-letniej Poli i 12-letniego Kajtka, którzy mnie namawiają na przeprowadzkę do stolicy, gdzie mieszka też moja siostra Marysia – mówi pani Irena, która w 1983 roku rozpoczęła upragnione studia. Nie była to wprawdzie medycyna, ale psychologia na Uniwersytecie Śląskim, kierunek, który pokochała będąc jeszcze uczennicą szkoły. W 1987 roku zrobiła magisterium i zaczęła uczyć psychologii i pedagogiki.
W 1996 roku rozstała się z „Medykiem” rozpoczynając pracę w katedrze resocjalizacji Kolegium Nauczycielskiego w Raciborzu, gdzie po roku objęła funkcję wicedyrektora tej placówki. W 1999 roku ówczesny starosta Krzysztof Bugla powołał Irenę Gołąb do zespołu, który pracował nad utworzeniem Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej, która rozporządzeniem Rady Ministrów zaczęła funkcjonować 1 lutego 2002 roku. Dwa lata później pani Irena przeszła na emeryturę, ale nadal pracowała w PWSZ ucząc studentów psychologii. Dziś jest już wdową i choć kolejny raz przyrzeka sobie, że to już ostatni rok jej pracy w szkolnictwie, wciąż pozostaje czynna zawodowo pracując jako psycholog w Szkole Podstawowej nr 15. Jak sama przyznaje, to zaangażowanie jest możliwe tylko dlatego, że kocha to co robi, inaczej nie mogłaby spędzić w zawodzie ponad pół wieku.
Katarzyna Gruchot