Monika Borus - aptekarka, która rozumiała każdego pacjenta
Z taką samą aptekarską dokładnością odmierzała zarówno składniki leków, jak i wypieków, z których słynęła. Choć sama nigdy nie została matką, innym matkowała przez całe życie. Pacjenci jej ufali, bo mieli pewność, że tylko pani Monika będzie wiedziała co podać na kucanie i hercklekoty.
Dom pachnący ziołami
Urodziła się 1 stycznia 1925 roku w rodzinie rzemieślniczej, która od pokoleń związana była ze Studzienną. Jej mama – Maria z domu Ploch była córką kowala, a ojciec Teodor stolarzem i synem murarza. Rodzice pobrali się w 1919 roku, wkrótce po tym, jak Teodor Borus wrócił z wojny. Zamieszkali na piętrze budynku naprzeciw kościoła w Studziennej, gdzie na świat przychodziły ich kolejne córki. Najstarsza Otylia urodziła się dwa lata po ślubie rodziców, a w przyszłości została księgową. Do dziś mieszka w Ocicach, a w przyszłym roku będzie obchodzić swoje setne urodziny. Druga z kolei Monika, która od dziecka lubiła zbierać zioła i bawić się małymi buteleczkami, została farmaceutką. Jej młodsza siostra Dorota była wieloletnią dyrektorką Przedszkola nr 14 przy ulicy Słonecznej, a najmłodsza Brygida wybrała zawód nauczycielki.
W 1933 roku rodzina przeprowadziła się do domu, który powstał na nowym osiedlu w Ocicach, a w jego budowaniu uczestniczył pan Teodor. Połowa bliźniaka, którą zajęli Borusowie, znajdowała się przy ulicy Finkenweg, czyli dzisiejszej Wesołej. Rodzina pozowała przed nim na pamiątkowym zdjęciu z 1939 roku. Nie było na nim najmłodszej Brygidy, która przyszła na świat dwa lata później. Widoczny na fotografii skąpany w kwiatach i ziołach ogród stał się szybko domeną Moniki, która mimo obowiązków szkolnych, na swoją pasję zawsze znajdowała czas. Siostry rozpoczynały naukę w szkole podstawowej w Studziennej, a kontynuowały ją w otwartej w 1938 roku szkole w Ocicach. Monika chodziła do niej zaledwie rok, a po jej ukończeniu została oddelegowana do obowiązkowej służby w klasztorze pod Olesnem, gdzie gotowała, szyła i sprzątała wykonując prace ponad siły 14-latki. Przypłaciła to zdrowiem, wracając do domu niedożywiona i z chorymi nerkami.
Po skończonej w Gliwicach szkole drogistycznej, która kształciła przyszłych sprzedawców drogerii, rozpoczęła pracę w aptece u Ballarina przy ulicy Długiej w Raciborzu. Przygotowywała w niej maści, kremy i krople, a jej zaangażowanie i pracowitość doceniali właściciele, z którymi przez wiele lat się przyjaźniła.
Uciekając przed frontem w marcu 1945 roku Borusowie dotarli do bawarskiej miejscowości Fichtental. Związana z apteką rodzina, u której się zatrzymali, stworzyła Monice szansę na pracę i rozpoczęcie nowego życia. Tęsknota za domem była jednak większa niż strach przed tym, co zastaną na miejscu. Pierwszy powrócił do Raciborza pan Teodor. Kilka miesięcy później, z matką i najmłodszą siostrą Brygidą dołączyła do niego Monika. W domu przy Wesołej została do końca swojego życia, opiekując się razem z siostrą Dorotą rodzicami. Nigdy nie założyła własnej rodziny, ale najbliżsi zawsze mogli liczyć na jej pomoc.
Śląska sumienność
Po powrocie do Raciborza w 1946 roku, pani Monika znalazła pracę w aptece „Pod Łabędziem”, która działała już od czerwca 1945 roku. Ponieważ uznano jej dyplom szkoły drogistycznej, mogła się potem dokształcać w kierunku farmacji w Opolu i Wrocławiu, by w końcu pracować na stanowisku starszego technika aptecznego. Apteką kierował wtedy 66-letni Jan Ossowski wraz ze swoją zastępczynią Franciszką Polaczek. Obie panie musiały stworzyć placówkę niemalże od podstaw, a trzeba dodać, że była to jedyna apteka w całym powiecie raciborskim.
Posługująca się tylko językiem niemieckim i gwarą śląską pani Monika, bardzo szybko nawiązała dobry kontakt z tutejszą ludnością, która w nowej polskiej rzeczywistości nie potrafiła się odnaleźć. A że była przy tym osobą bardzo serdeczną i pomocną, zaskarbiła sobie przyjaźń wielu raciborzan. – Czasem ktoś w kolejce złościł się trochę, gdy w aptece przepuszczała ludzi starszych, ale tak została wychowana i taka już była – zawsze wrażliwa na potrzeby innych. Nie była to jednak w aptece „Pod Łabędziem” jakaś cecha wyjątkowa, bo ciocia często wspominała, że pracownicy tworzyli jedną wielką rodzinę, chętnie dzielili się swoimi umiejętnościami i wiedzą – tłumaczy siostrzeniec pani Moniki – Jacek Molęda i dodaje, że w swojej pracy czasem była bezkompromisowa, jak wtedy, gdy tłumaczyła jakiejś roztargnionej pani doktor, że „mała tabletka” to nie to samo co „mała dawka” i receptę należy wypisać od nowa zmieniając dawkowanie. Innym razem przemierzała cały powojenny Racibórz, by odnaleźć osobę, której przypadkowo ktoś inny zamiast kropli do oczu wydał pioktaninę, co groziło przynajmniej zabarwieniem gałek ocznych na niebiesko.
Jak większość farmaceutów, oprócz pracy w aptece „Pod Łabędziem”, pani Monika pełniła też dyżury w innych placówkach, dojeżdżając na przykład do Pietrowic Wielkich albo Kietrza. Jej starsza siostra Otylia wspomina, że przez pracowitość i pilność pani Moniki, co roku rodzina musiała na nią czekać z wigilijną wieczerzą. – Poznałem ją w 1970 roku, gdy rozpocząłem staż w aptece „Pod Łabędziem”. Choć my byliśmy świeżo po studiach farmaceutycznych, a ona była tylko technikiem, to posiadała tak ogromną wiedzę i doświadczenie, że często z nich korzystaliśmy. Doceniali ją zresztą nie tylko młodzi, ale też nasza kierowniczka Franciszka Polaczek, której była prawą ręką. Pomagała jej w wielu sprawach administracyjnych, jak chociażby składanie i opracowywanie zamówień, przyjmowanie dostaw, pilnowanie terminów ważności leków, czy załatwianie reklamacji – wspomina Ludwik Napierała i dodaje, że znajomość gwary śląskiej ułatwiała pani Monice kontakt ze starszymi ludźmi. – Tylko ona wiedziała co oznacza syrop na kucanie, kamelki albo pfefferminze, choć mówiła tak czysto po polsku, że ktoś kto jej nie znał, nie domyśliłby się, że jest autochtonką. W pracy wszyscy doceniali jej śląską rzetelność i pracowitość – podsumowuje.
Biblioteczka w dwóch językach
Małgorzata Kwiecień wspomina ogromną wiedzę pani Moniki z zakresu farmacji. – Pracowała w tej aptece od samego jej początku i najdłużej z nas wszystkich. Ponieważ była technikiem, nie mogła pełnić samodzielnie dyżurów w aptece, ale w niedziele często przychodziła na kilka godzin, żeby zastąpić koleżanki, które mogły wtedy wyjść na obiad. Doskonale znała się na lekach i zawsze wiedziała gdzie co leży, dlatego mówiliśmy o niej że to chodzący „inwetarz apteczny” – opowiada pani Małgosia.
Krystyna Marchiewicz-Skorupa podkreśla zaangażowanie pani Moniki w pracę i jej potrzebę ciągłego dokształcania się. – Pamiętam, że gdy przyszłam pierwszy raz do receptury, żeby przygotować jakiś lek, bacznie mi się przyglądała i pilnowała, żebym niczego nie pomyliła. My byliśmy młodymi farmaceutami po studiach, a ona miała wieloletnie doświadczenie w tym zakresie. Gdy opowiadała o początkach swojej pracy, to wyglądały one tak, że praktycznie wszystkie leki przygotowywała razem z panią Polaczek na miejscu. Teraz robią to fabryki, a wtedy liczyła się wiedza i praktyka aptekarzy, a jej wiedza znacznie wykraczała poza techniczne wykształcenie – tłumaczy pani Krystyna i dodaje, że Monika Borus była bardzo lubiana przez pacjentów. – Ludzi traktowała zawsze tak samo, nie robiąc żadnych różnic jeśli chodzi o pochodzenie lub wykształcenie. Gdy wspominała swoją ucieczkę z rodzicami i młodszą siostrą do Bawarii, zawsze mówiła o tym, że bardzo tęskniła za domem i było jej tam źle. Wrócili, bo tu czuli się najlepiej. Nauczyła się języka polskiego, a swoją pracowitością i serdecznością zjednała sobie wszystkich – podsumowuje pani Marchiewicz-Skorupa.
Biblioteczka pani Moniki była pełna niemieckich i polskich książek o tematyce religijnej i farmaceutycznej, bo do końca swojej pracy zawodowej starała się dokształcać w dziedzinie, której poświęciła swoje życie. – Pasjonowała się też ogrodnictwem. Jak mało kto znała się na kwiatach i ziołach. Zawsze dbała o to, by jej ogródek był wypielęgnowany i czymś nowym zaskakiwał. Kochała przyrodę i podróże, niekoniecznie te dalekie, lubiła wędrować po polskich górach. Miała też duży zmysł artystyczny. Jeszcze w szkole podstawowej wyróżniała się umiejętnością śpiewu. Była autorką jednego z ołtarzy podczas procesji Bożego Ciała w Parafii św. Józefa w Ocicach i udzielała się w Duszpasterstwie
Rodzin przy Parafii WNMP w Raciborzu. Długoletnia przyjaźń łączyła ją z siostrą księdza Gadego – Klarą, która znała od wczesnej młodości – opowiada Jacek Molęda.
Monika Borus zmarła 27 listopada 2004 roku po ciężkich zmaganiach z chorobą nowotworową. Spoczęła na cmentarzu w Ocicach w rodzinnym grobie obok swoich rodziców. W ostatniej drodze towarzyszyła jej rodzina, przyjaciele i wszyscy ci, którzy doświadczyli jej życzliwości.
Katarzyna Gruchot