Edward Kasza - aptekarz bez barier
Był jednym z pionierów śląskiej farmacji i jako pierwszy na świecie skonstruował komputerowy podajnik do leków. Wacław Havel kurował się za pomocą jego olejków, a Kazimierz Kutz doceniał w nim duszę społecznika. O panu Edwardzie nakręcono film, napisano wiele artykułów i przyznano mu jeszcze więcej odznaczeń. A on pozostał wciąż tym samym, skromnym chłopakiem z Zawady, z niespożytą energią i chęcią działania dla innych.
Sielska wieś wśród wichrów wojny
Dzieciństwo małego Edwarda upływało w spokojnej i uznawanej za uzdrowiskową wsi Zawadzie, która dziś jest dzielnicą Wodzisławia Śląskiego. Gdy 4 sierpnia 1933 roku przyszedł na świat jej nowy mieszkaniec nosiła ona nazwę Zawady Rybnickiej i od jedenastu lat była częścią II Rzeczpospolitej. Jego rodzice Anna i Walenty mieli niewielkie gospodarstwo, ale ojciec pracował dodatkowo na kopalni „Anna” w Pszowie, z którą był związany przez 44 lata. – Dzięki starszej o siedem lat siostrze Bercie, już jako pięciolatek byłem dość mądrym i rezolutnym dzieckiem. Przed wojną jako jedyni we wsi mieliśmy radio. Słuchaliśmy audycji w gwarze śląskiej Karlika z Kocyndra, czyli Stanisława Ligonia. Zaczynały się o drugiej po południu w niedziele. Nasz dom stawał się wtedy wiejskim domem kultury, bo przychodzili go posłuchać wszyscy sąsiedzi – wspomina po latach.
1 września 1939 roku 6-letni Edward miał zacząć naukę w szkole podstawowej w Zawadzie. – Wszyscy wiedzieli, że wojna wisi na włosku, bo dyrektor szkoły Adam Dzik zdążył wyjechać z Zawady, zanim weszli Niemcy. W ten dzień pasłem rano kozy na łące za domem i zobaczyłem przelatujący nad moją głową samolot zwiadowczy. Niedługo potem do wsi weszły wojska niemieckie, ale ponieważ nie było u nas ani poczty, ani komisariatu policji, więc tego dnia obyło się bez aresztowań i rozlewu krwi – mówi pan Edward i dodaje, że o ile początek wojny mieszkańcy wsi przeżyli spokojnie, to późniejsze wydarzenia na zawsze zapadły w pamięć małego chłopca. – Byłem kiedyś przypadkowym świadkiem rozstrzelania przez Niemców mojego starszego kolegi i jego ojca, niesłusznie podejrzanego o zabicie dyrektora kopalni. Obaj leżeli przez dwa dni na polnej drodze, aż wreszcie mieszkańcy nocą pochowali ich w lesie – wspomina.
Gdy budynek szkoły przejęły władze okupacyjne, zarządziły, pod groźbą kary, naukę pod kierunkiem niemieckich nauczycieli. – Razem z innymi dziećmi trafiłem tam na trzy lata. Nikt z nas nie znał ani słowa po niemiecku, ale tak nam wbijali ten język do głowy, najczęściej za pomocą kija, że szybko się nauczyliśmy. Moją siostrę wysłano do szkoły gospodarczej dla dziewcząt, którą Niemcy utworzyli w 1940 roku w pałacu w Kokoszycach. Przygotowywała dziewczęta do późniejszej pracy służących w domu niemieckich gospodarzy – opowiada pan Kasza.
Jesienią 1944 roku szkołę zamknięto, a gdy przyszedł front radziecki, rodzina miała dużo szczęścia, bo w stojącym przy głównej ulicy domu Rosjanie urządzili swój sztab. – Przez ponad dwa tygodnie mieszkał z nami major, który pilnował porządku do tego stopnia, że żołnierze nie mogli wchodzić do środka w zabłoconych butach. Dzielił się z nami jedzeniem, ale najważniejsze było to, że czuliśmy się bezpieczni – podsumowuje.
O nauce polskiego z Trybuny
Po wojnie pan Edward trafił do kierowanego przez Wiktora Kapauna Państwowego Liceum i Gimnazjum Męskiego w Raciborzu, przemianowanego potem w Państwowe Liceum i Gimnazjum Koedukacyjne. Ponieważ dojazdy z Zawady były wtedy niemożliwe, zamieszkał w internacie, który mieścił się w budynku dzisiejszego starostwa powiatowego. Do 1951 roku prowadziły go siostry urszulanki. Po ich wyjeździe z Raciborza, powstał tam Państwowy Dom Dziecka. – Naszą opiekunką była siostra Klara. Nie lubiła, gdy chodziliśmy do kina, które było przy dzisiejszej ulicy Londzina, ale to była jedyna nasza rozrywka. Rano zaczynaliśmy mszą w kaplicy, potem było skromne śniadanie i wyjście do szkoły. Mostu na rondzie nie było, więc żeby się dostać na lekcje przechodziliśmy na drugą stronę miasta drewnianym mostem na Płoni. W internacie było bardzo biednie, więc rodzice sami przywozili żywność. Mama przysyłała przez furmana warzywa i worki z ziemniakami. Do nauki trzeba się było przykładać. Nie było zeszytów, ani książek, więc Lotar Gliwicki, którego ojciec miał w Rydułtowach rzeźnię przywoził nam zadrukowane z jednej strony bruliony. Sprzedawał je nam, a my wykorzystywaliśmy te drugie strony do pisania jak w zeszytach. W internacie spędziłem trzy lata i złego słowa na siostry urszulanki powiedzieć nie mogę. Do dziś mam do nich ogromny szacunek – podsumowuje pan Edward.
Wychowawczynią jego klasy była Irena Rożek, która uczyła języka polskiego i języka francuskiego. Ten drugi pan Kasza poznał tak dobrze, że pod koniec szkoły bez problemu czytał każdą francuską gazetę. Z językiem polskim już tak lekko mu nie szło, bo w rodzinnym domu mówiło się po śląsku, a w szkole uczył się wyłącznie po niemiecku. – Było nas w klasie 40 uczniów, ale autochtonów tylko kilku: ja, Sikora, Zmuda, Konieczny i Musioł. Nie potrafiłem opanować ortografii. Pisałem tak jak słyszałem i był z tym ogromny problem. Gdy na pierwszy semestr dostałem niedostateczny, przyjechałem do domu załamany i powiedziałem rodzicom, że z tej szkoły będę musiał zrezygnować. Wtedy mój ojciec, który skończył tylko szkołę niemiecką, wpadł na pomysł że będzie mi na głos czytał „Trybunę”, a ja, to co usłyszałem, będę zapisywał, a potem na podstawie gazety poprawiał błędy. Szło nam coraz lepiej, aż w końcu ojciec pożyczył od kolegi z gruby „Trylogię”. Sienkiewicz tak mi pomógł, że pisałem potem kolegom streszczenia lektur. Na koniec roku dostałem dobry – opowiada pan Edward, który w tym pisaniu tak się wprawił, że w czasach służby wojskowej, dla zabicia czasu, pisał opowiadania fantastyczno-naukowe o tematyce medycznej. Ich bohaterem był farmaceuta Kenszen z planety Suaster, który trafił do polskiej apteki. Opublikowano je w czasopiśmie „Polska Farmacja”.
Jak hartowano farmaceutę
Po nieudanym starcie na wydział lekarski Akademii Medycznej w Krakowie, żeby nie stracić roku, Edward Kasza zaczął pracę w raciborskiej „Budowlance”, a potem w szkole w Kuźni Raciborskiej jako nauczyciel historii. W 1952 roku rozpoczął studia na wydziale farmacji Akademii Medycznej we Wrocławiu. Z domu wyruszył z pierzyną, która ratowała mu wiele razy życie. – Najpierw mieszkałem w czteroosobowym pokoju na Biskupinie, opalanym węglem kupowanym na talony. Potem Stasiu Tkocz namówił mnie na stancję. Zimą okazało się, że kaflowy piec, który stał w naszym pokoju nie jest podłączony do komina. Uczyliśmy się do egzaminów leżąc pod pierzynami, ale gorąca herbata bardzo szybko zamarzała nam w szklankach. Ratowaliśmy się nocując u jego brata Janka, który wraz z dwoma kolegami mieszkał w opalanym pokoiku na Tarnogaju. Na stołówce niewiele było jedzenia, ale w Wielki Piątek serwowali zawsze kotlety. Jak ktoś ich nie zjadał na miejscu, tylko wynosił, od razu był podpadnięty – opowiada pan Edward.
Po studiach powrócił do rodzinnego domu w Zawadzie, skąd dojeżdżał do Apteki nr 138 w Rybniku, pełniąc jednocześnie funkcję kierownika apteki w Szpitalu dla Nerwowo i Psychicznie Chorych. Po dwóch latach przeszedł do Wojewódzkiego Zarządu Aptek w Opolu, gdzie był najpierw kierownikiem apteki nr 41, a potem inspektorem farmaceutycznym. – Dostałem sześciopokojowe mieszkanie, w którym urządzałem między innymi imprezy sylwestrowe. Nie bez powodu nazywaliśmy to miejsce „Moulin Rouge” – wspomina pan Kasza, który jako inspektor, na sprezentowanym przez rodziców motorze awo sport, objeżdżał cały region. Łucja Hlubek, która kierowała apteką przy ulicy Opawskiej poznała go wtedy ze swoją nową farmaceutką, absolwentką lubelskiej Akademii Medycznej – Wiesławą.
Młodzi szybko przypadli sobie do gustu. Ślub cywilny wzięli w USC w Raciborzu 11 listopada 1961 roku, a kościelny osiem dni później w raciborskiej parafii NSPJ. Wesele odbyło się w rodzinnej Zawadzie, skąd młodzi wyruszyli do Rud, gdzie czekało na nich mieszkanie. – Jako inspektor Wojewódzkiego Zarządu Aptek w Opolu, nadzorowałem budowę apteki w Rudach. Spodobało mi się to niezwykłe miejsce, więc zapragnąłem tam zostać. Zamieszkaliśmy z żoną w dwupokojowym mieszkaniu na piętrze, a oprócz pracy w aptece, prowadziłem też laboratorium Szpitala w Rudach. Jego dyrektorem był Eugeniusz Wyrwoł, wspaniały i bardzo lubiany lekarz, z którego rodziną zaprzyjaźniliśmy się. Rudy wspominam bardzo miło. Pamiętam serdecznych mieszkańców i nasze sympatyczne spotkania z Wyrwołami, którzy wyjechali potem na stałe do Niemiec – opowiada pan Edward.
Aptekarz – wizjoner
Wybudowanie domu w Rybniku sprawiło, że małżonkowie postanowili związać swoją przyszłość właśnie z tym miastem. Pan Edward rozpoczął pracę w Laboratorium Analityczno-Toksykologicznym przy Hucie Silesia w Rybniku, a następnie w rybnickim sanepidzie, gdzie prowadził badania i opublikował swoją metodę oznaczania stężenia związków floru w powietrzu na stanowiskach pracy metodą mikrodyfuzji. Centralny Instytut Ochrony Pracy w Warszawie uznał ją jako obowiązującą normę polską. Od 1975 roku pełnił też funkcję kierownika apteki w Wodzisławiu Śląskim.
W 1988 roku otworzył w Rybniku własną aptekę, wyposażoną w skonstruowany i opatentowany przez siebie komputerowy podajnik do leków. Pierwsze tego typu urządzenie na świecie prezentował potem na wielu polskich uczelniach medycznych i międzynarodowych kongresach. – Trudno mi było w tamtym okresie pracować, bo wciąż odwiedzały mnie władze, zagraniczne delegacje, dziennikarze z telewizji, radia i wielu gazet. Niestety, oprócz dwóch podajników, które znalazły się w mojej „Apothece Pacis”, nigdy nie udało się uruchomić ich masowej produkcji. Bardzo tego żałuję, bo te podajniki umożliwiały pracę w aptece niepełnosprawnym farmaceutom – tłumaczy pan Kasza, którego ta sytuacja nie zraziła do dalszych działań na rzecz pacjentów. W 1992 roku założył Fundację Budowy Pomnika – Apteki Jana Pawła II i do swojej wizji starał się przekonać jak najwięcej ludzi medycyny, kultury, polityki i Kościoła.
W 2004 roku przyznano mu tytuł „Aptekarza bez barier”. Dziś, będąc już na emeryturze z niespożytą energią pokonuje bariery, które spotyka na drodze do realizacji swoich pomysłów. – Ten pomnik to ostatnie wielkie przedsięwzięcie w moim życiu. Wierzę, że się uda – podsumowuje.
Katarzyna Gruchot