Rodzynki z kartoniarni
W ponad 50–osobowej załodze raciborskiej kartoniarni mężczyźni stanowili zdecydowaną mniejszość. Ciężką fizyczną pracę dzielili ze swoimi koleżankami, o których wypowiadają się z ogromnym szacunkiem. A że było ich niewielu, każda impreza z okazji Dnia Kobiet przeradzała się w Dzień Chłopaka, bo panie potrafiły o swoich kolegów zadbać.
Sen o Odrze
– My jesteśmy wiecznie żywi – mówi ze śmiechem Jerzy Lelek podkreślając, że z męskiej ekipy raciborskiej kartoniarni pozostał już tylko on i Józef Horny. Pracę w Zakładach Graficznych, których dyrektorem był wtedy Henryk Niczyporuk, rozpoczął w 1968 roku. Trafił do Zakładu Kartoniarskiego, który mieścił się przy ul. Londzina 16, mając zaledwie 15 lat. Po skończonej w rodzinnych Grzegorzowicach podstawówce rozpoczął tam naukę zawodu u doświadczonego maszynisty Andrzeja Podolskiego. – Chciałem się dalej uczyć, ale do szkoły średniej wieczorowej przyjmowali dopiero od szesnastego roku życia. Zanim zrobiłem maturę minęło kilka lat z przerwami. Praca w zakłądzie była dwuzmianowa, a szkoła wieczorowa i utrudnialo mi to naukę. Poza tym dyrekcja nie wyrażała na to zgody – tłumaczy pan Jerzy, który po trzech latach nauki zawodu zdał w Katowicach Piotrowicach pomyślnie egzamin na maszynistę. – Zaczynałem na niemieckiej maszynie z XIX wieku, która drukowała w pełnym formacie i miała ręczny nakład. Tylko na niej można było drukować na kartonach z lat 70., które były tak pofałdowane, że automatyczny nakład nie dawał sobie z nimi rady. Jeśli ktoś myśli, że praca z papierem jest lekka, to się myli. Już samo rozładowanie pięciu ton kartonu z samochodu i wniesienie go do magazynu było nie lada wyczynem. A trzeba pamiętać, że robiło się to w trakcie pracy, którą musieliśmy przerwać, bo akurat przyjeżdżał transport. Na początku robiliśmy wszystko ręcznie, bo nie było windy, ani wózków akumulatorowych, a rozliczali nas tylko z pracy na produkcji, na której trzeba było wykonywać obliczone normy i jeszcze realizować plan. Jak się nie wyrobiliśmy, to pracowało się w weekendy i w nocy – wspomina pan Lelek.
Od kiedy został maszynistą zaczął tworzyć załogę wraz z dwoma paniami z obsługi. Na jednej zmianie pracował Jerzy Lelek z Marią Koziarczyk i Renatą Kletą, na drugiej Józef Koziarczyk z Brygidą Mikołajec i Moniką Frencen. Pochodzący z Katowic Koziarczykowie przeprowadzili się do Raciborza w 1970 roku, gdy pan Józef – absolwent szkoły poligraficznej w Warszawie, dostał propozycję pracy w drukarni wraz z mieszkaniem. Lokum znalazło się przy ul. Wojska Polskiego, a pracę rozpoczęli oboje w kartoniarni przy ul. Londzina. – Pracowaliśmy z nimi na zmiany. Jedni od 6.00 do 13.00, drudzy od 13.00 do 20.00, a w następnym tygodniu na odwrót. Zakład zapewniał nam odzież roboczą i środki czystości, bo praca przy maszynach drukarskich była brudna, ale za to dobrze płatna. Pamiętam, że mój ojciec, który pracował na dole w kopalni, zarabiał w tamtych czasach mniej od mojego instuktora w drukarni – opowiada pan Jerzy.
Wśród wykonywanych zleceń pan Jerzy pamięta opakowania na makarony, które drukowano dla odbiorców z całej Polski i opakowania na kakao. – Przez cały dzień oglądałem te napisy i zastanawiałem się gdzie to kakao trafia, bo przecież w czasach kryzysu takich rarytasów w sklepach nie było. Najwięcej plakatów w pełnym formacie drukowaliśmy dla Mariana Zawisły, który robił wtedy dużo wystaw. Do dziś pamiętam jeden z nich, miał hasło: „Śniła mi się Odra”. Żałuję, że ich wtedy nie zbierałem, bo mielibyśmy teraz piękną pamiątkę po imprezach kulturalnych organizowanych w czasach PRL–u w Raciborzu – podsumowuje pan Lelek.
Panie na miarę poematu
Przygoda pana Józefa z introligatorstwem zrodziła się z przypadku. Najpierw była edukacja w Szkole Podstawowej nr 1 na Ostrogu, z której koleżanki zwerbowały go do ogniska muzycznego przy Domu Harcerza. Przez rok z budynku przy ulicy Stalmacha rozbrzmiewała jego gra na mandoli, ale kariera muzyczna szybko ustąpiła nauce zawodu, którą wybrał w Zasadniczej Szkole Zawodowej przy ówczesnej ulicy Fornalskiej. – Mama zapisała mnie na praktyki do Raciborskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego, ale mnie nie przyjęli. Bez tego nie mogłem rozpocząć nauki w szkole, dlatego gdy nauczycielka zaproponowała mi terminowanie u introligatora, który miał swój zakład przy ulicy Chopina, od razu się zgodziłem. W 1964 roku rozpocząłem praktyki u Józefa Witoszka, który zawodu wyuczył się jeszcze przed wojną w Cieszynie. Introligatornię prowadził sam, ale przyjmował uczniów. Razem ze mną praktykowała tam Krystyna Balarin, która obsługiwała potem w kartoniarni sztancę pełnoformatową. Po trzech latach zdałem egzamin czeladniczy u mistrza Borowczaka w Brzegu – wspomina pan Józef. Po roku pracy przeniósł się do ZEW–u, skąd na dwa lata poszedł do wojska, choć trafił nie najgorzej, bo do raciborskiego WOP–u. Do dziś wspomina zaskoczenie oficera, który nie mógł uwierzyć, że poborowy Horny pracuje w „Czornej Budzie”. Dopiero ktoś z Raciborza wytłumaczył mu co to za zakład.
W 1972 roku pan Józef rozpoczął pracę w kartoniarni. – Zaczynałem jako krajacz. Na pięćdziesięciu pracowników zakładu, mężczyzn było zaledwie kilku. Kierownicy kartoniarni: Emil Wieczorek, Jerzy Gołombek i Leon Świerczek wyjechali do Niemiec. Po nich przyszła Maria Kubańska, która była świetnym szefem. Potrafiła się postawić dyrekcji, która widziała tylko plan, a w ogóle nie zastanawiała się nad ekonomią i organizacją pracy. Wiele razy musieliśmy zatrzymywać produkcję, myć maszyny i przestawiać je na inny druk, bo jakiś klient musiał mieć pierwszeństwo przed innymi, rozpoczętymi już zleceniami. Ona słuchała uwag pracowników i potrafiła z tych rozmów wysunąć wnioski na przyszłość – podkreśla pan Horny, który pracował później jako nastawiacz maszyn kartoniarskich, a potem po Henryku Skorupie, objął funkcję brygadzisty.
Nietuzinkowym pracownikiem kartoniarni był pan Piwoński, pochodzący z Łodzi poeta – amator, który z okazji urodzin, albo święta kobiet pisał dla swoich koleżanek poematy. Zdaniem pana Józefa, na taki rodzaj hołdu każda z nich w pełni zasłużyła, bo pracowały bardzo ciężko. – Bywało, że w ciągu dnia trzeba było rozładować pięć samochodów z papierem. Szedł zawsze jeden z nas, a reszta to same kobiety. One, tak jak my, dźwigały kilogramy papieru, a pani Grim, która była belowaczką, robiła z odpadów z tektury bele, które trafiały potem na makulaturę. To była fizycznie bardzo ciężka praca. Do dziś spotykam niektóre z nich na ulicy. To są bardzo schorowane kobiety, bo lata tak wyczerpującej pracy odcisnęły się na ich zdrowiu – podsumowuje pan Józef.
Piwnica, w której straszy
Pracownicy raciborskiej kartoniarni wiedzieli, że kiedyś w budynku zakładu mieścił się klasztor franciszkanów, a potem garnizonowy lazaret. Podobno w podwórku odkryto jakieś groby, ale dziś nie wiadomo, czy to tylko opowieści, czy rzeczywiście ktoś był tego świadkiem. Niektórzy, szczególnie podczas nocnej zmiany, doświadczali jednak dość sugestywnych odczuć, że coś w piwnicy straszy. Jedni lubią z tego po latach żartować, inni wolą nie przywoływać takich wspomnień. Na szczęście drugie zmiany kończyły się o 20.00, a w ciągu dnia było tyle pracy, że nikt nie sprawdzał siły własnego układu nerwowego.
– Pracę rozpoczynaliśmy o 6.00, ale zanim zatrudniono palacza, sami musieliśmy rozpalać w piecu. Gdy były mrozy, na maszynach pojawiał się lód, a zalecenia by papier miał taką samą wilgotność i temperaturę jak maszyny, to była tylko teoria. Co mieciąc przyjeżdżały na rampę dwa wagony, w których było po 40 – 60 ton papieru. Musieliśmy je rozładować, co trwało zazwyczaj do nocy, a rano znów trzeba było iść do pracy – relacjonuje Jerzy Lelek i dodaje, że w latach 60. i 70. każdy kolor do druku trzeba było wymieszać z farb podstawowych i osobno drukować. Później powstała technologia pozwaląjca wydrukować wielobarwny druk używając trzech lub czterech podstawowych kolorów farb.
Józef Horny pamięta szkolenia z bezpieczeństwa i higieny pracy, które odbywały się w Katowicach i wózków akumulatorowych, które organizowano w ZEW. Pierwsze wózki pojawiły się w kartoniarni w drugiej połowie lat 70. i podobnie jak zakupiony później podnośnik do transportu pionowego i poziomego, miały usprawnić pracę przy rozładunku towarów. Ponieważ praca była szkodliwa, pracownicy dostawali cytryny i mleko, które po odczekaniu kilku dni można było pić w postaci kefiru. Najmilej panowie wspominają jednak urządzane w szatni kartoniarni imprezy z okazji andrzejek i Dnia Kobiet, na których bawili się wszyscy pracownicy Zakładów Graficznych.
W 1991 roku kartoniarnię z ulicy Londzina przeniesiono do drukarni przy Staszica. Pan Jerzy dołączył do pracującego tu już wcześniej Józefa Koziarczyka i obsługiwał z nim na zmianę najnowszą dwukolorową maszynę offsetową. Józef Horny pełnił nadal funkcję brygadzisty i nastawiacza maszyn kartoniarskich. Obaj panowie pracowali w Zakładach Graficznych do końca ich istnienia. Pan Józef wrócił jeszcze do zawodu prowadząc zakład introligatorski przy ulicy Morawskiej w Raciborzu.
Katarzyna Gruchot