Zapiski z pamiętnika Łukasza podróżnika: Ecclesia patiens. Kościół cierpiący
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
Konstatacja z gruntu subiektywna
Byłem w Niemczech równo miesiąc. Łącząc przyjemne z pożytecznym, tak bowiem ów okres miesiąca został dla mnie zorganizowany, trochę tam, na Zachodzie, we Frankonii, wypoczywałem, a trochę jako duszpasterz, w dwóch sąsiednich parafiach, pracowałem. Sprawując posługę kapłańską, mogłem przyglądnąć się nieco tamtejszemu Kościołowi.
Co zobaczyłem? Jakaś, przyznać muszę, wielka, część mnie nasuwa mi odpowiedź taką oto: że zobaczyłem Kościół cierpiący. Zastrzegam, że odpowiedź tę podpowiada mi jedna jakaś część mnie. Bo druga moja część, jeśli mogę rzecz tak wysłowić, część pomniejsza, chciałaby do odpowiedzi tej dodać jakieś uwagi, siłę wymowy tejże odpowiedzi osłabiające – ale ową wtórą część siebie pohamuję, powściągnę. Czytelnik mój niechajże wie tedy, iż stwierdzenie „Zobaczyłem Kościół cierpiący” jest konsekwencją intensywnego mego czucia, nie zaś rozważnego mojego myślenia. Niech przeto czytelnik mój świadom będzie, iż podana przeze mnie konstatacja z gruntu jest subiektywna i dlatego, w jakiejś mierze, jak wszystko, co subiektywne, nieprawdziwa; a może – któż to wie? – ponieważ właśnie jest subiektywna, jest prawdziwa?
Przytłoczony, zgnieciony, zmiażdżony
A zatem: Kościół cierpiący. Nie chodzi tu o żadne cierpienia fizyczne Kościoła. Chodzi o jego cierpienia psychiczne i duchowe, związane z tym, co się w nim i wokół niego dzieje. Spróbuję, krótko, niektóre przyczyny owych cierpień, wielorako ze sobą splątane, przyczyny, które przychodzą mi na chwilę obecną na myśl, przedstawić.
Kościół, z jakim w minionych tygodniach się spotkałem, to Kościół, przed którym walą się perspektywy. Kościołowi temu wydaje się, że nie ma dlań żadnej przyszłości albo że czeka go przyszłość marna. Bo widzi on, z jednej strony, jak niewielu jest tych, którzy wierzą, którzy żyją tak, jak wyznawana przez nich wiara żyć każe, i którzy regularnie uczestniczą w jego życiu; i jak wielu jest tych, którzy są niekatolikami, innowiercami albo ateistami, albo w kwestii religii zupełnie zobojętniali. Z drugiej strony Kościół, którego w ostatnim czasie doświadczyłem, ciągle boleśnie przekonuje się, że brakuje mu rąk do pracy: że niedostaje mu zarówno księży, jak świeckich zaangażowanych w jego strukturach; co się tyczy świeckich: starzy, co naturalne, wycofują się z pełnionych funkcji, a młodzi, z chlubnymi, jasne, wyjątkami, z powodu przeciążenia obawiązkami zawodowymi i rodzinnymi, co też jest, przyznać należy, zrozumiałe, nie chcą starych zastępować.
Kościół, kóry mogłem w Niemczech obejrzeć, jest Kościołem przedsiębiorczym, działającym; nie, nie stoi on z założonymi rękami, czekając aż trudy przed nim się jawiące samoczynnie jakoś ustąpią. Próbuje ten Kościół wszelkimi możliwymi środkami pochwycić, co niechrześcijańskie i od chrześcijaństwa zdystansowane, i uczynić to chrześcijańskim. Stara się on na bieżąco odpowiadać na wyzwania współczesności. Zabiega o to, żeby nawiązać kontakt z tym, co przynosi teraźniejszość. Ale zarazem Kościół ten obserwuje małą skuteczność swojej aktywności, widzi, że podejmowane przezeń czynności nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Wskutek tego odczuwa bezradność; czuje się przytłoczony, zgnieciony, zmiażdżony.
Kościół niemiecki jest Kościołem nadzwyczaj rozwiniętym pod względem intelektualnym. Do Kościoła tego przynależą ludzie gruntownie wykształceni, oczytani, studiujący gorliwie i dogłębnie najrozmaitsze teksty, przymyśliwujący wiele spraw i problemów. Do Kościoła tego uczęszczają ludzie intelektualnie wysublimowani, potrafiący ze sobą dyskutować. Acz niekoniecznie owo intelektualne wyrafinowanie Kościołowi niemieckiemu wychodzi na dobre. Zaryzykowałbym tezę, że owo intelektualne wysubtelnienie Kościół ten gubi. Tak, Kościół naszych zachodnich sąsiadów to Kościół zagubiony. To Kosciół, który w niejednym punkcie nie wie już, co myśleć. Bo znakomicie umie wytłumaczyć wiele, może nawet wszystko. Refleksja koniec końców do takiego stanu prowadzi. Coś o tym wiem. Człowiek od myślenia baranieje. I naprawdę na ostatek nie wie już, jakie stanowisko zająć.
Kościół, który w tegoroczne wakacje otworzył przede mną swe podwoje, który udzielił mi gościny, to Kościół odarty z własnej tradycji, sprotestantyzowany... I Kościół to smutny... Powiedziała mi pewna kobieta, szczerze i nie bez przejęcia: „Mamy w naszym Kościele bardzo mało radości, bardzo mało światła”.
Bez litości, bez współczucia
Czy tak jest tylko z Kościołem niemieckim? Nie. Tak jest też z Kościołem polskim; może nie dokładnie tak, ale bardzo podobnie. Tak jest chyba w ogole z Kościołem. Dlatego, sądzę, jest to dobrze powiedziane: Kościół cierpiący. Zaiste, my, którzy jesteśmy w Kościele naszych dni, cierpimy. Z wielu względów cierpimy. Bardzo cierpimy. Jesteśmy jedną wielką raną. I jako ta wielka rana jesteśmy sami. Zupełnie sami. Cierpimy bez niczyjej litości, bez współczucia.
Wyciągam tu zatem jedno z trzech z dawien dawna funkcjonujących w teologii wyrażeń, opisujących rzeczywistość Kościoła: otóż spośród formuł Ecclesia militans, Ecclesia patiens i Ecclesia triumphans, a więc, odpowiednio, Kościół walczący, Kościół cierpiący i Kościół triumfujący, z których pierwsza odnosi się do Kościoła będącego na ziemi, druga do Kościola pokutującego w czyśćcu, a trzecia do Kościoła chwalebnego w niebie, wybieram tę drugą; i nazywam tą formułą Kościół, w którym my, ludzie wierzący doby dzisiejszej, trwamy.
Przy wejściu do kościoła św. Klary w Norymberdze stoi, wykonany w 1957 r. przez Gerharda Marcksa, posąg Hioba. Ujmuje mnie ta statua. Wzrusza mnie Hiob, którego ona przedstawia: nagi, siedzi zgarbiony – jest jakby przytłoczony cierpieniem, wobec przychodzącego nań cierpienia pozostaje jakby zupełnie bezbronny. Myślę, że ów Marcksowy Hiob dobrze wyobraża Kościół cierpiący, Kościół, jaki tworzymy, Kościół, jakim jesteśmy. Dlatego zdjęcie tego dzieła do niniejszego tekstu załączam.