Hipolit Baranowski, wielki mały człowiek
Najpierw poznałam mnóstwo anegdot związanych z Hipolitem Baranowskim. Stopniowo wyłaniał się z nich lekarz z ogromnym poczuciem humoru, który ubarwiał swymi pomysłami szarzyznę PRL-u, niepozorny, drobny mężczyzna z ogromną energią i charyzmą. Potem zaczęłam się zastanawiać, czy te historie są prawdziwe, czy też legenda o doktorze zaczęła już żyć własnym życiem. W końcu dotarłam do osób, które zechciały podzielić się ze mną swoimi wspomnieniami o nim. Okazało się, że tych opowieści wystarczyłoby na osobną książkę.
Lekcja historii
Życie pana Hipolita to pasmo wielu przypadków. Jednak z wszystkich zdarzeń, które były ich konsekwencją zawsze wychodził obronną ręką. Pierwszy raz los uśmiechnął się do niego kilka miesięcy po urodzeniu. Kiedy w styczniu 1929 roku przyszedł na świat mały Hipolit, jego stryj doskonale znał sytuację wielodzietnej i biednej rodziny brata. Postanowił jej pomóc, biorąc chłopca na wychowanie. Ta decyzja nie tylko uratowała życie niedożywionemu i wątłemu dziecku, ale i pozwoliła mu potem rozpocząć wszechstronną edukację, najpierw w Grodnie a później w dalekim Smoleńsku, co sprawił kolejny przypadek. A wszystko przez oblaną maturę z języka rosyjskiego. Po październikowej poprawce trudno było znaleźć wolne miejsce na którejkolwiek z pobliskich uczelni. W końcu udało mu się zdać egzaminy na wychowanie fizyczne w Smoleńsku i po kilku miesiącach przenieść do instytutu medycyny, gdzie mieli akurat wakat. Studia medyczne stały się przy okazji prawdziwą lekcją historii. – Praktyki studenckie na medycynie odbywały się na czaszkach pomordowanych w Katyniu polskich oficerów. Wszystkie miały w tyle otwory po kulach – opowiadaHenryka Baranowska, żona Hipolita. – Mąż już wtedy wiedział kto dokonał tej zbrodni, choć wersja oficjalna była oczywiście inna. W rodzinie jego stryja dużo mówiło się o losach polskich żołnierzy i naszego kraju. On jako mały chłopiec często ukrywał się pod stołem, żeby posłuchać o czym rozmawia jego starszy przyrodni brat ze swoimi kolegami z gimnazjum – dodaje. Miłość do historii została mu na całe życie. – To był jego „konik”. Prenumerował czasopismo „Mówią wieki”, kupował książki o tematyce historycznej. Szczególnie interesowała go postać Józefa Piłsudskiego. Dla niego każdy stary człowiek był chodzącą historią – wspomina syn Lech Baranowski.
Pieczka uwierzył na słowo
Gdy w 1956 roku Hipolit Baranowski otrzymywał dyplom lekarza, od roku był już żonaty. – Nasz ślub odbył się o 6.00 rano w zamkniętym kościele bernardyńskim w Grodnie, w wielkiej tajemnicy. Wszystkich zawiadomiliśmy jedynie o ślubie cywilnym. Podczas kościelnego towarzyszyła nam tylko moja matka i stryj Hipolita – wspomina Henryka Baranowska. Nie zachował się z tej uroczystości żaden dokument, bo jego wydanie było w tamtych czasach zbyt niebezpieczne. Podobnie było z przeprowadzonym w tym samym kościele chrztem pierwszej córki Baranowskich – Danuty. Kiedy ta przed swoim ślubem musiała przedstawić świadectwo chrztu, znajomi doradzili jej mamie wizytę u księdza Pieczki. – To był wspaniały i bardzo dobry człowiek. Wysłuchał mnie ze zrozumieniem, dodał, że zna kościół w Grodnie i od ręki wystawił potrzebny córce dokument. Kiedy zaskoczona spytałam czy nie boi się, że nie mówię prawdy odpowiedział: trzeba ufać ludziom i im pomagać – opowiada pani Henryka.
Rentgen na wagę złota
W 1958 roku rodzina Baranowskich dowiedziała się, że będzie II tura repatriacji. Obowiązywała zasada, że wyjeżdżają całe wielopokoleniowe rodziny. – Mój Ojciec, Antoni Wnuk, pochodził z Dąbrowy Górniczej i przysłany został do Grodna przed wojną jako specjalista od obsługi turbin. Tu poznał moją mamę, założył rodzinę, wybudował dom i zapuścił korzenie. Był bardzo związany z tym miejscem i nie chciał nigdzie wyjeżdżać – wspomina Henryka Baranowska. – My wszyscy mieliśmy już pokończone studia. Mąż medyczne w Smoleńsku, ja matematyczne, a mój brat skończył politechnikę w Mińsku. Ojciec nie miał wyboru. Jeśli rodzice nie wyraziliby zgody na repatriację, dzieci nie miałyby szansy na powrót do kraju – dodaje pani Henryka. Kiedy dostali decyzję o wyjeździe, na uporządkowanie wszystkich spraw na Litwie mieli dwa tygodnie. Za sprzedaż domu, mebli i sprzętu dostali pieniądze, których, podobnie jak złota, nie mogli ze sobą do Polski zabrać, bo zabraniały tego władze radzieckie. Pomysłowy pan Hipolit wyruszył więc ze szwagrem na wielkie zakupy do Mińska i Moskwy, z których wrócili z dwoma telewizorami i dwoma futrami (zgodnie z przepisami po jednej sztuce na każdą rodzinę). Najważniejszym nabytkiem był jednak aparat rentgenowski, który w specjalnie przygotowanej przez stolarza skrzyni przyjechał do Polski razem z rodziną. – Jedna córka miała półtora a druga pół roku, a ja byłam w ciąży z synem. Jechaliśmy obładowani tobołami jak Cyganie, ale bardzo szczęśliwi, że wracamy do kraju – wspomina Henryka Baranowska. Pierwszy punkt repatriacyjny był niedaleko granicy, a potem kilka tygodni cała rodzina spędziła w Dąbrowie Niemodlińskiej, czekając na przydział. Stamtąd trafili do Raciborza, gdzie otrzymali mieszkanie w kamienicy przy ul. Chopina.
Zamieszkali na II piętrze w trzech pokojach bez łazienki i bez ogrzewania, a było ich siedmioro. Trochę ta Polska rozczarowała, bo mimo obietnic okazało się, że w Raciborzu nie ma dla nich pracy. – Na początku było bardzo ciężko.
Na bieżące potrzeby mieliśmy pieniądze ze sprzedaży tego, co przywieźliśmy z Litwy – mówi pani Henryka. Kiedy wreszcie znalazła się praca, jej mąż mógł wystąpić o kredyt. Wszyscy, z którymi rozmawiałam wspominali związaną z tym anegdotę. Żeby otrzymać pożyczkę trzeba było skrupulatnie wypełnić wniosek a w nim uzasadnienie, na co pieniądze zostaną przeznaczone. Zbulwersowany tym dziwactwem doktor Baranowski wpisał więc w odpowiednią rubrykę „uprząż dla konia” i było po kłopocie.
Palenia nie będzie
To, że Racibórz zyskał dobrego specjalistę w zakresie chorób płuc było kolejnym przypadkiem. Hipolit Baranowski zawsze marzył o tym, żeby zostać pediatrą. Miał świetne podejście do dzieci, a praca w szpitalu i przychodni w litewskich Ejszyszkach tylko go w tym postanowieniu utwierdziła. Po przyjeździe do Raciborza okazało się jednak, że jedyny etat w służbie zdrowia jest na oddziale chorób płuc doktora Brodziaka. Pan Hipolit zrobił więc specjalizację w tej dziedzinie.
W 1961 roku powierzono mu funkcję dyrektora szpitala w Wojnowicach. – On w zasadzie ten szpital uruchamiał. Dojeżdżał z Raciborza autobusem i wiele razy zdarzało się, że musiał tam nocować, bo pracy było tyle, że nie miał już czym wrócić do domu – opowiada Henryka Baranowska. Żeby chorych nie trzeba było wozić na badania do innych placówek, zaczął organizować przyszpitalne laboratorium, którego wcześniej nie było. Zorganizował też oddział detoksykacji, na który trafiali pacjenci uzależnieni od alkoholu. Potem w tej samej placówce, która została podporządkowana szpitalowi w Raciborzu, został ordynatorem oddziału chorób płuc i gruźlicy.
– Szef był cholerykiem i nic go tak łatwo nie wytrącało z równowagi jak palenie papierosów. Zarówno przez pacjentów jak i personel szpitala – opowiada pielęgniarka Jolanta Mucha. – Kiedy się zdenerwował, biegał po korytarzach a schody pokonywał po trzy stopnie. Szybko wybuchał, ale i bardzo szybko o wszystkim zapominał – dodaje. Pewnego razu na oddział trafiły trepy z przydziału. – Te chodaki były o kilka rozmiarów za duże. Doktor się wkurzył, złapał siekierę i odrąbał końcówki. Wszystkie szpitalne trepy były zakończone na półokrągło a wojnowickie były proste – wspomina pielęgniarka Maria Kaszta. Nie miał też w zwyczaju, żeby komuś prawić kazania. Nawet pacjentom, którzy nie przestrzegali regulaminu i udając się na spacer do parku już z niego nie wracali. – Popołudniami i na nocnych dyżurach zostawały tylko dwie pielęgniarki. Trudno było nam wszystkich upilnować. Często się więc zdarzało, że pacjenci po prostu uciekali – mówi Jolanta Mucha. – Doktor Baranowski wsiadał wtedy w swój samochód i robił objazd po pobliskich barach, gdzie najczęściej znajdował swoich prątkujących pacjentów. Ładował ich wtedy do samochodu i nie patrząc w jakim byli stanie odwoził na oddział – wspomina pielęgniarka.
Praca u podstaw
Pacjenci szpitala w Wojnowicach spędzali na oddziale wiele miesięcy. Bywało, że z tych miesięcy robiły się lata. Doktor Baranowski miał wiele pomysłów na zorganizowanie im czasu. Mężczyźni mieli warsztaty majsterkowania, w których sam wielokrotnie uczestniczył, bo potrafił naprawić i ten najprostszy i najbardziej skomplikowany sprzęt. Panie szyły, haftowały i robiły na drutach. Zdarzył się kiedyś pacjent, który wszystkim naprawiał zegarki i pacjentka, która reperowała lekarskie i pielęgniarskie fartuchy.
Pomysłowy ordynator potrafił też zadbać o żołądki swoich pacjentów. – Hodowaliśmy przy szpitalu barany i świnie. Żywiły się resztkami ze szpitalnej kuchni, a potem do niej wracały w postaci mięsa. W warzywniaku uprawialiśmy ziemniaki. Oczywiście to wszystko z myślą o pacjentach – wspomina pielęgniarka Maria Kaszta. Bo pacjenci byli dla niego zawsze najważniejsi. – To był dusza, nie człowiek. Na oddział trafiał często lumpenproletariat, a on wszystkich traktował z taką samą uwagą. Dla pacjentów miał zawsze czas – mówił nieżyjący już doktor Klemens Małanka.
Michał Szyszko, który pracował w wojnowickim szpitalu jako kierownik gospodarczy i był przyjacielem doktora Baranowskiego, wspomina troskę z jaką podchodził on do pacjentów. – Kiedy przychodziła zima i brakowało opału, szef organizował prace w parku. Przyjeżdżaliśmy wszyscy w sobotę do Wojnowic, karczowaliśmy krzaki i zbieraliśmy suche gałęzie na opał. Pacjenci dostawali na noc po dwa koce i nikt nie narzekał – opowiada pan Michał. Ordynator lubił pilnować wszystkiego sam. Często przyjeżdżał do szpitala w nocy gdy wiedział, że na dyżurze zostawał młody i niedoświadczony lekarz. Pewnego razu, gdy zjawił się niezapowiedziany w pracy, w kotłowni znalazł pozostawione bez nadzoru rozpalone do czerwoności piece. Palacza znalazł w jednej z pobliskich knajp. Wyciągnął go zza baru, wrzucił do samochodu i przywiózł do szpitala, bo zimą na żadną awarię nie można było sobie pozwolić. Podobno dostał za tę akcję spore brawa od reszty biesiadników z baru.
Oprócz pracy w szpitalu Hipolit Baranowski przyjmował w poradni przeciwgruźliczej na Warszawskiej i w raciborskim więzieniu. – Ojciec nigdy nie miał gabinetu prywatnego, bo uważał, że to jest nieuczciwe. Było mi go szkoda, bo po drugim wylewie przyjmował w przychodni po pięćdziesięciu pacjentów dziennie – dodaje syn Lech Baranowski. Jeździł też kilka razy w tygodniu na konsultacje do Głubczyc. – Za te wyjazdy nie dostawał pieniędzy tylko kartki na benzynę, ale gdy i te się skończyły postanowił, że będzie to robił za darmo. Miał tam przecież swoich pacjentów, których nie mógł zostawić – opowiada pan Lech. – Czy był mróz czy był lód, Baranowski zawsze do Głubczyc jechał. Prosiłem go kiedyś: Szefie odpuść, bo była ostra zima i ślisko na drodze, ale nie posłuchał. Ledwo wyjechał z Wojnowic, wpakował się centralnie w starą czereśnię, jedyne drzewo, który rosło przy drodze – wspomina Michał Szyszko. Ponieważ doktor Baranowski był niewielkiego wzrostu, prowadził samochód siedząc na poduszce. Nie poprawiało to jednak jego umiejętności jako kierowcy. – Ojciec miał tyle stłuczek, oczywiście z własnej winy, że pracownik PZU proponował mu nawet, żeby sprzedał auto i sobie kupił furmankę – mówi Lech Baranowski.
Doktor majsterkowicz
Hipolit Baranowski miał w życiu dwie pasje: medycynę i majsterkowanie. Potrafił nie tylko naprawić każde urządzenie, ale i własnoręcznie wykonać wiele prac stolarskich, malarskich i budowlanych. Dzieciństwo spędzone na Litwie to była prawdziwa szkoła życia. Już jako młody chłopak terminował u szewca i stolarza. Zanim poszedł na studia medyczne skończył zawodową szkołę mistrza malarskiego i tynkarza. Te umiejętności przydały się zaraz po powrocie do Polski, gdy ze skrzyń, które służyły do przewiezienia ich całego dobytku zrobił dla swojej rodziny pierwsze meble. – Był majsterkowiczem. Zaprosił mnie kiedyś do domu, żeby mi pokazać boazerię, którą sam zrobił i zabudowane przez siebie pawlacze. Byłem tym zachwycony – opowiada Michał Szyszko. W Wojnowicach często pracował w stolarni. Doglądał też wszystkich prac związanych z powstawaniem kaplicy w szpitalu, której był pomysłodawcą. Od podstaw tworzył też poradnię przeciwgruźliczą przy
Warszawskiej w Raciborzu. – Chodził z planami i rysował na nich gdzie mają być gabinety, jak stawiać ścianki działowe, gdzie ma być rentgen – wspomina żona Henryka Baranowska. Ośrodek miał być tymczasowy, na okres 2 – 3 lat, a został na ponad dwadzieścia.
Kiedy kupił dom na Mazurach to nie po to, by tam odpoczywać, tylko żeby w nim pracować. Z tej okazji stworzył nawet 5-letni plan obejmujący gruntowny remont całej posiadłości. – Pojechaliśmy tam kiedyś na wakacje. O piątej rano usłyszeliśmy jakiś stukot. Okazało się, że on już stał na drabinie i przybijał deski na dachu. Oczywiście wszystkich w okolicy również leczył – opowiada synowa Mariola Baranowska.
Był też zapalonym grzybiarzem. – Jeździliśmy na grzyby za Gorzów Wielkopolski. Mieliśmy tam u leśniczego do dyspozycji pokój z kuchnią. Sami te grzyby suszyliśmy i zaprawialiśmy do słoików, by potem rozdawać całej rodzinie – wspomina Michał Szyszko. Nawet będąc na chorobowym, tuż po wyjściu ze szpitala, nie odmówił sobie wyprawy na grzyby. – Był bardzo zadowolony z tej wyprawy i dobrze się czuł. To było jesienią, a w marcu następnego roku już nie żył – mówi pan Michał.
Doktor Baranowski do końca nie opuścił swoich pacjentów. Pogotowie zabrało go z zawałem serca z przychodni przy Warszawskiej, gdzie zdążył jeszcze pomóc wielu potrzebującym. Tuż przed śmiercią, leżąc w raciborskim szpitalu na Bema załatwił jeszcze dla swojego ukochanego szpitala drewno, bo okazało się, że ojciec leżącego obok niego pacjenta ma tartak. – Mieliśmy w Wojnowicach do przerobienia jedno pomieszczenie i potrzebowaliśmy na nie deski. Kiedy je zamówił, chciał żebym przyszedł do niego do szpitala i wszystkiego osobiście dopilnował. Myślę, że przeczuwał, że zbliża się koniec – wspominał Michał Szyszko.
Drugi dom
Gabinet ordynatora Baranowskiego był równie legendarny jak jego użytkownik. Rękawice bokserskie, opony, książki, pamiątki i stosy dokumentów. – To był bałagan nadzorowany. On nawet o północy wiedział, co gdzie leży i żadna sprzątaczka nie mogła niczego w tym gabinecie ruszać – wspominał doktor Klemens Małanka. Znosił tu często sprzęt, który później naprawiał i książki, na lekturę których wciąż brakowało mu czasu. – Zostawał tu nawet jak był chory. Prosił wtedy tylko, żeby do niego zaglądać i nie zapominać o herbacie z cytryną, którą bardzo lubił – opowiada pielęgniarka Jolanta Mucha. W zamian odwdzięczał się wszystkim dużym wsparciem i autentycznym zainteresowaniem. – Pod koniec roku zapraszał nas wszystkich, bez względu na to czy ktoś pracował w kotłowni czy był lekarzem, by złożyć nam życzenia. Wiedział o wszystkich bardzo dużo i zawsze stawał murem za swoimi pracownikami. Miałem po nim wielu szefów, ale żaden z nich mu nie dorównywał – mówi Michał Szyszko.
– Po śmierci ojca poproszono mnie o zlikwidowanie gabinetu. Gdy tam wszedłem, zobaczyłem jego drugi dom – wspomina Lech Baranowski. – Wszędzie było mnóstwo kartek i zeszytów z zapisanymi myślami i planami na przyszłość. Mam te zapiski do tej pory. Nieraz wystarczyło jedno zdanie, które stawało się dla mnie kierunkowskazem na całe życie. Z barku wyciągnąłem pudełko z Krzyżem Zasługi. W środku na kawałku widokówki skreślił własnoręcznie kilka słów: „Synowi Lechowi ojciec. Daj Boże żyć Ci szczęśliwie w odrodzonej Polsce. Daruję Ci com się dorobił”. Ta dedykacja, a nie odznaczenia, do których ojciec nie przywiązywał żadnej wagi, jest dla mnie najpiękniejszą pamiątką – mówi Lech Baranowski.
Katarzyna Gruchot
Hipolit Baranowski (1929 – 1993) lek. medycyny specjalista chorób płuc, ordynator oddziału chorób płuc i gruźlicy szpitala w Wojnowicach, a wcześniej jego dyrektor, radny miejski dwóch kadencji