Nauczyłem się żyć z adrenaliną
O ratowniczkach, na których zawsze można polegać, drugim domu na Krymie i dramatach, z którymi trzeba sobie radzić z kierownikiem raciborskiego pogotowia ratunkowego Bogdanem Kubikiem rozmawia Katarzyna Gruchot
– W czerwcu mija pół roku, odkąd objął pan funkcję szefa raciborskiego pogotowia. Jak się pracuje z tutejszym zespołem?
– Do Raciborza trafiłem już wcześniej, bo w 2007 roku. Przez pięć lat jeździłem tu jako lekarz pogotowia, więc wielu ratowników medycznych i lekarzy dobrze znałem. Poza tym my się wszyscy często integrujemy na wspólnych szkoleniach, zawodach i innego typu imprezach. To bardzo dobrze wyszkolony i zgrany zespół, w którym zakontraktowanych mamy 17 lekarzy z całego regionu. Nie robiłem i nie mam zamiaru robić żadnych zmian kadrowych, bo to ludzie w pełni oddani swojej pracy i z raciborskim pogotowiem bardzo związani.
– Czy nasze miasto nadal przoduje, jeśli chodzi o liczbę zatrudnionych tu ratowniczek?
– Jest ich u nas nadal sporo. Podziwiam je wszystkie, bo wiem jak trudno ułożyć sobie życie prywatne mając taką pracę. Na szczęście kobiety lepiej sobie od nas radzą, bo są świetnie zorganizowane i bardziej pragmatyczne niż my. Na tych dwóch frontach: zawodowym i rodzinnym nie mają sobie równych. Wiem coś o tym, bo moja żona Nadia też jest lekarzem pogotowia, a oprócz tego żoną i matką dwóch córek.
– Jak się poznaliście?
– Studiowaliśmy razem w Krymskiej Akademii Medycznej, gdzie trafiłem po dwóch latach nauki w ŚlAM-ie. Nadia, jak się okazało, była Polką, ale los rzucił jej rodzinę z Rzeszowszczyzny na Krym. Pobraliśmy się w kościele katolickim w Jałcie, ale sytuacja ekonomiczna zmusiła nas do powrotu do Polski. Na Krym wracamy bardzo często, bo zostawiliśmy tam rodzinę i przyjaciół. Zawsze czuję się tam jak w domu i uwielbiam tamtejszą kuchnię, zwłaszcza pierogi z mięsem, tzw. manty, które potrafi też przygotować moja żona.
– Jak wygląda wasze życie na co dzień?
– Teraz najwięcej czasu spędzam w Opolu, gdzie tak jak żona, pracuję jako lekarz w pogotowiu. W Raciborzu muszę być co najmniej dwa razy w tygodniu, bo koordynuję tu pracę oddziału ratunkowego. Mieszkam w Mikołowie, choć „mieszkam”, przy tego typu pracy, to chyba za dużo powiedziane. Staramy się z żoną tak układać sobie dyżury, by do domu docierać razem. Na szczęście córki są już dorosłe, starsza studiuje architekturę, a młodsza właśnie zdecydowała, że pójdzie na medycynę, więc nie wymagają od nas takiego zaangażowania jak wcześniej.
– Jakie ma pan plany związane z raciborskim pogotowiem?
– Chcielibyśmy żeby doszedł do nas jeszcze jeden zespół, ale musiałby najpierw zostać ujęty w systemie ratownictwa medycznego i zakontraktowany w NFZ, na co nie mamy wpływu. Liczbę zespołów wyznacza wojewoda i na obszar naszego działania przydzielone są na razie dwa zespoły specjalistyczne i dwa podstawowe, z których jeden stacjonuje w Kuźni Raciborskiej. Niedawno przeszliśmy pomyślnie kontrolę jakości naszego lądowiska, przeprowadzoną przez przedstawiciela lotniczego pogotowia ratunkowego ze względu na zbliżające się w kraju imprezy. Trzy tygodnie temu dostaliśmy nową specjalistyczną karetkę renault master. Na razie jeździ w transporcie, żebyśmy mogli ją dotrzeć i sprawdzić, a potem zamieni tę z zespołu S2. Mamy nadzieję, że przy pomocy gmin, uda nam się zakupić jeszcze jeden pojazd, który zapewniłby nam pełne bezpieczeństwo sprzętowe. Nie musielibyśmy obawiać się wtedy awarii innych karetek, bo zawsze mielibyśmy ją czym zastąpić w trakcie naprawy. Myślę też o zorganizowaniu w przyszłym roku w Raciborzu zawodów w ratownictwie medycznym.
– Codziennie obcuje pan ze śmiercią i ludzkimi dramatami. Czy potrzebował pan kiedyś pomocy, by sobie z tym poradzić?
– Pierwszy raz zadał mi ktoś takie pytanie po zawaleniu się hali w Katowicach. Miałem wtedy dyżur w pogotowiu, więc widziałem ogrom tej tragedii. Po dwóch tygodniach od zajścia zadzwoniła do mnie pani psycholog z Komendy Wojewódzkiej Policji i spytała, czy nie potrzebuję pomocy, ale nie skorzystałem z niej. Myślę, że taka terapia przydałaby się bardziej poszkodowanym i ich rodzinom. My jesteśmy zawsze na pierwszej linii, więc musimy być na pewne sytuacje uodpornieni. Przyznaję jednak, że na wszystko uodpornić się nie da i niektóre zdarzenia zostają w naszych głowach i potem powracają.
– Zdarzyło się kiedyś coś, o czym trudno było zapomnieć?
– W Rybniku miałem kiedyś wezwanie do domu rodzącej. To był bardzo skomplikowany przypadek, bo musieliśmy wydobyć noworodka z umierającej kobiety drogą cięcia cesarskiego. Mimo podjętej natychmiast reanimacji nie udało nam się uratować ani dziecka, które zmarło dwa dni poźniej, ani matki. Ale najgorsza była rozpacz męża tej kobiety. To było dla mnie bardzo traumatyczne przeżycie.
– Warto było wybrać taki zawód?
– W latach 90. zastanawiałem się nad tym dość sporo, bo to były czasy, gdy z jednej pensji lekarzowi pogotowia trudno było wyżyć. Poza tym, ludzie często źle nas postrzegają, bo oczekują, że powinniśmy przyjeżdżać na każde wezwanie. My tymczasem mamy ratować życie, a nie leczyć tych, którzy nie chcą się ustawiać w kolejce do specjalisty. Teraz wiem, że to była właściwa droga życiowa. Trudno by mi było robić coś innego. Nauczyłem się żyć z adrenaliną i chyba już inaczej nie potrafię.