Ekwadorskie dzieci, o których nie można zapomnieć
Długowłosy, biały mężczyzna czekający na Andrzeja Zgaślika na lotnisku w Quito w niczym nie przypominał misjonarza. A jednak to on powitał go w Ekwadorze, a wcześniej, przed samym wyjazdem udzielił cennych wskazówek, co warto zabrać i zobaczyć w tym podrównikowym kraju Ameryki Południowej.
Pochodzący z Rudyszwałdu, o. Jan Koczy ze Zgromadzenia Werbistów, misjonarz i założyciel Fundacji San José Freinademetz SVD „Fu Shen Fu”, nie tylko pokazał mu najciekawsze miejsca stolicy wraz z centrum turystycznym Mitad del Mundo wyznaczającym równik, ale też zabrał go na wybrzeże do założonego przed ok. 18 laty, swojego ośrodka w Ventanas w prowincji Los Rios.
Pan Andrzej od 17 lat mieszka w Niemczech, jednak jego rodzinne korzenie sięgają Szonowic, gdzie nadal odwiedza bliskich. Do Ekwadoru wyjechał na dwutygodniowy urlop, przejął się jednak tak bardzo sytuacją biednych dzieci, że postanowił tam wrócić. W fundacji po raz pierwszy spotkał wolontariuszkę Agnieszkę Laskowską, z którą dziś łączy go zażyła znajomość.
– Gdy zobaczyłem ośrodek i jego potrzeby, zrodziła się myśl dlaczego nie pomóc. Narzekamy, że mamy za mało, tam ludzie nie mają nic, a na swój sposób są szczęśliwi – opowiada. Wspomina latynoskiego chłopca, który podczas jego pierwszego pobytu nie odstępował go na krok. – Chciał grać w piłkę, a ja musiałem wyjechać, ale obiecałem, że wrócę. Musiałem więc znów pojechać do Ekwadoru – wspomina z uśmiechem.
Po powrocie załatwił sobie trzymiesięczny urlop z dwóch lat i pojechał do Ventanas. Przez kilka miesięcy zajmował się remontem pomieszczeń dla wolontariuszy. – Przyjeżdżając tam, każdy robi to co umie najlepiej. Nie jestem z zawodu murarzem, ani elektrykiem, ale przy pomocy miejscowych instalatorów udało się wyremontować piętro fundacji. Zrobiliśmy instalację elektryczną i wodną, wygipsowałem ściany, a co najważniejsze, doprowadziliśmy wodę do kuchni – wspomina pracowicie spędzony czas. W budynku fundacji nie było bieżącej wody. Noszono ją w wiadrach z piwnicy, która po wykafelkowaniu zamieniła się w zbiornik napełniany z cystern. Ponieważ było to bardzo uciążliwe dla przygotowujących posiłki dla przeszło 100 podopiecznych, pan Andrzej postanowił rozwiązać problem. Zakupił z pieniędzy fundacyjnych pompę ciśnieniową, i zamontował ją tak, by podawała wodę na piętro, do kuchni i łazienek.
Prace remontowe szły wolno, gdyż trzymiesięczny pobyt pana Andrzeja w Ventanas wypadł w porze deszczowej, która stanowi poważny problem dla miejscowych. – Kiedyś czekałem na pracownika od siódmej, przyszedł w południe ponieważ padał deszcz. Zdenerwowałem się więc sam skończyłem robotę – wspomina.
On sam przez cały swój pobyt mieszkał bardzo skromnie, w małym pokoiku, z którego ścian sypał się tynk, a jedynym wyposażeniem było krzesło, karton i materac. – Nie zdziwiłem się, gdy zobaczyłem pomieszczenie, byłem już w Papui, wiedziałem że ludzie biednie żyją i że tak też można mieszkać – przyznaje.
Dzieci z domów na palach
Fundacja mieści się w domu parafialnym obok kościoła. W największym pomieszczeniu dzieci jedzą posiłek, bawią się, odrabiają lekcje i uczestniczą w różnych zajęciach pozalekcyjnych. Ponadto jest tam kuchnia, łazienki, a na piętrze dziś trzy wyremontowane mieszkania dla wolontariuszy. – Każdego dnia, po lekcjach na obiady przychodzi 100 – 150 latynoskich dzieci. Nasza praca polega przede wszystkim na roznoszeniu jedzenia, pomocy w kuchni, odwiedzaniu podopiecznych w domach, by zobaczyć, jak mieszkają i w szkole, by sprawdzić ich wyniki w nauce – opowiada wolontariuszka Agnieszka Laskowska, która najpierw pół roku, a następnie rok i dwa miesiące przebywała w Ekwadorze. W Polsce, przed wyjazdem pracowała w hospicjum.
Fundacja utrzymuje się z datków dobrych ludzi, głównie z adopcji na odległość. Fundusze na jej rzecz zbiera też ojciec Jan w Polsce odprawiając msze w parafiach. Poza tym istnieją fundacje wspierające w Niemczech i Czechach.
W Ventanas znajduje się bardzo biedna dzielnica La Poza z domami na palach. Budynki, wykonane z bambusa i pokryte liśćmi bananowca lub blachą, wytrzymują średnio siedem lat. W porze deszczowej, która trwa od grudnia do maja, mieszkańcy La Poza korzystają z bambusowych mostków.
W jednym pomieszczeniu przedzielonym płachtami materiału żyje kilku- lub kilkunastoosobowa rodzina. Zdarzały się jednak i takie, w których mieszkało 28 osób. Toaletę zastępuje wiadro lub miska za progiem, czasem spotkać można murowaną muszlę, wszystkie jednak nieczystości odprowadzane są na zewnątrz, a w czasie deszczu bezpośrednio do wody. W upały, w okolicach La Poza trzeba wstrzymywać oddech. W każdym jednak domu jest telewizor i DVD.
Pomimo że życie jest trudne, dzieci cały czas są uśmiechnięte. – Do szkoły uczęszczają tylko wybrane, ponieważ rodziców nie stać, aby kilkorgu ufundować wyprawkę szkolną wartości 100 dolarów. Pozostałe pracują na ulicy trudniąc się np. sprzedażą owoców, czyszczeniem butów, a nawet kradzieżami. Na posiłek mogą przyjść jednak wszystkie – opowiada pani Agnieszka. Podziwiała rodzeństwa, które wychowuje się wzajemnie. – Pamiętam dzieci, których matka oblała się wrzątkiem. Jej dziesięcioletnia córka opiekowała się swym pięcioletnim bratem i dwuletnią siostrą – podkreśla silne więzi rodzinne.
Na dwudaniowy posiłek w fundacji składa się zupa oraz kurczak z ryżem. – Ryżu w fundacji dziennie zużywa się ok. 10 kg. Miesza się go z warzywami i najczęściej jednym całym ugotowanym dla 100 dzieci kurczakiem. Oczywiście są i banany, których Ekwador jest światowym eksporterem, od bardzo dużych po malutkie, które można przyrządzać na różne sposoby. – Początkowo jedzenie nie smakowało nam, potem jednak można było się przyzwyczaić. Ponieważ zwykle jest go za mało, dokupowaliśmy je sobie sami – tłumaczył pan Andrzej.
Dzieci przez cały dzień, nawet w czasie ulewy, po kostki w wodzie, potrafią kopać piłkę. To najpopularniejsza zabawa, ponieważ nie mają dostępu do komputerów, tabletów i telefonów komórkowych. W świetlicy natomiast odrabiają lekcje, uczą się angielskiego, oglądają filmy i grają w gry planszowe. Starsze dodatkowo przychodzą w soboty, do tzw. szkoły liderów, gdzie m.in. jedna z wolontariuszek ekwadorskich prowadzi pogadanki uświadamiające na trudne tematy, jak relacje damsko-męskie, czy AIDS. Fundacja, której mottem jest „Język miłości, który wszyscy rozumieją”, pomimo że założona przez misjonarza ma charakter świecki.
Dwa dziecięce światy Ekwadoru
– Na wybrzeżu dzieci są inne niż w górach Ekwadoru – mówi o różnicach pani Agnieszka, która również tam pracowała jako wolontariuszka. Do świetlicy przychodziło ich dużo mniej, bo ok. 30. Ponieważ wywodziły się głównie z indiańskich rodzin rolniczych, po szkole pracowały na polu lub wypasały zwierzęta domowe.
– Na wybrzeżu jest bardzo dużo dzieci. Inaczej niż w górach, gdzie rozważnie podchodzi się do narodzin. Nie ma też licznych rodzin wielodzietnych – opowiada. Miejscowość San José de Raranga słynie z nielegalnych migracji do USA. Często więc dzieci pozostają bez rodziców, wychowywani przez dziadków lub rodzeństwo. W odróżnieniu od ludzi z wybrzeża bardziej otwartych i bezpośrednich w kontaktach, Indianie z dystansem podchodzą do przybyszów, w tym również wolontariuszy. – Zanim dzieci w górach zaczęły przekonywać się do nas mijały nawet dwa miesiące. Gdy jednak w końcu otworzyły się, potrafiły mówić o bardzo intymnych sprawach, dotyczących seksualnego wykorzystywania, alkoholizmu dorosłych, czy stosowanej przemocy w ich domach – przyznaje pani Agnieszka.
Wspomina też, że na wybrzeżu dzieci szybko oswajały się z obecnością wolontariuszy, jednak rozstawały się bez sentymentów, natomiast w górach były bardziej nieufne, ale jak wolontariuszki wyjeżdżały, wszystkie płakały.
Pan Andrzej, posiadający łatwość nawiązywania kontaktów również z Ekwadorczykami z żalem wspomina ostatnie dni przed wyjazdem. Przekonany, że jeszcze więcej mógłby dla fundacji zrobić, wraz z panią Agnieszką zastanawiają się, czy kiedyś nadarzy się sposobność, by do Ekwadoru powrócić.
Ewa Osiecka