Śląska matka
ks. Jan Szywalski przedstawia
„Niewiastę mężną któż znajdzie?
Jej wartość przewyższa perły ...”
(Prz 31,10)
Anna Sz. urodziła się jeszcze w XIX wieku. Gdzieś z początkiem XX wieku wyszła za mąż i wydała na świat ośmiu synów. Była też córka, ale młodo zmarła. Dom więc był typowo męski, chłopcy stanowili prawie drużynę piłkarską. Mąż August był łodziarzem, czyli marynarzem słodkich wód, typowy zawód ich miejscowości leżącej nad Odrą. Miał własną barkę i transportował masowe towary po Odrze, a kanałami dopływał do Berlina, czy nawet Hamburga. Podróż mogła trwać tygodniami, w miejscu zaś docelowym trzeba było czekać na nowy ładunek, by zawieźć spowrotem na Śląsk. Był więc rzadko w domu, na dłużej jedynie w zimie, kiedy rzeki i kanały były zmarznięte. Matka musiała sama sobie radzić z chłopcami. A radziła sobie. Każdy miał swoje zadanie domowe, nikt się nie próbował uchylić. Oprócz domu mieli kawałek pola, chlewiczek z kozami i świnkami, więc każdy po szkole miał coś do roboty. Matka trzymała cugle w ręku, jej autorytet był niepodważalny. Miała dobre serce, ale nie rozpieszczała. W ich domu nie było bogactwa, ale nie było też biedy, warunki były trudne, ale wspólnym wysiłkiem dzielnie pokonane. W wychowaniu współgrała swoboda i dyscyplina, było zaufanie, ale kontrolowane. Gdy z chłopców zrobili się młodzieńcy, każdy chodził swoimi drogami: mieli swoich kolegów i powoli sympatie. Bywało, że na zabawie doszło do bójki (często zaprogramowanej), ale gdy jeden z braci znalazł się w opałach, wszyscy stanęli z braterską pomocą koło niego i nie było bodajże mocnych na nich.
Czas wojny
Zaczęli się żenić. Gdy wybuchła II wojna światowa, trzech z nich miało rodzinę. Wszyscy, oprócz najmłodszego, byli w wieku poborowym. Wcielono ich do wehrmachtu i rzucono na front. W domu pozostał najmłodszy ze względu na wiek i najstarszy, bo był, podobnie jak ojciec, łodziarzem, posiadaczem 600-tonowej barki i przez to niezbędny w transporcie dla III Rzeszy.
Dla matki nastał czas straszliwego niepokoju o los synów. Towarzyszyła im modlitwą. Co innego mogła dla nich zrobić?
I stało się to, co było dramatem wszystkich rodzin uwikłanych w tę bezsensowną wojnę. W pewnych odstępach czasu nadchodziły listy z czarną obwódką i jakby szyderczym wydrukiem: „Gefallen für Führer und Vaterland – Poległ dla führera i ojczyzny”. Pierwszy z nich zginął już podczas kampanii wrześniowej, następni na terenie Rosji; po kolei: Karl, Wilhelm, August i Stanislaus. Cztery listy, cztery razy miecz w serce matki, cztery Msze św. przy pustym katafalku. Tymczasem również najmłodszy osiągnął swój wiek i został wciągnięty najpierw do arbeitsdienstu, a pod koniec wojny wcielony do armii, na szczęście na front zachodni.
Frontowe dni
Mija właśnie 70 lat od straszliwych dni, gdy od wschodu zbliżała się na Śląsk linia frontowa. Najstarszego syna ściągnięto z barki – zresztą rzeki zamarzły w owej surowej zimie 1944/45 – i dołączono do pospolitego ruszenia tzw. volksschturmu. Musiał kopać rowy przeciwczołgowe, a potem miał bronić kolejowy most, który i tak został w końcu wysadzony przez saperów. Z kilkoma innymi mężczyznami w cywilu dostali się w ręce Rosjan i zaginęli bez śladu, prawdopodobnie zastrzeleni nad Odrą i wrzuceni pod lód.
U matki – babci Anny zebrały się podczas dni frontu synowe z dziećmi, a koło jej męża Augusta inni starzy emeryci. Widocznie ten dom kojarzył się z bezpieczeństwem. Rosjanie jednak nie mieli litości: pięciu staruszków wyprowadzili z piwnicy i zastrzelili w chlewikach. Jeden z nich przeżył ranny pod trupami innych.
Anna pozostała wdową i bez dzieci. „Stała Matka boleściwa”. Wprawdzie trzej synowie przeżyli, ale o tym wiosną 1945 r. nie wiedziała. Nadal była osobą sterująca domem; życie musi iść dalej: są trzy synowe, jest ośmiu wnuków, trzeba z czegoś żyć.
Po wojnie
Rok później zachorowała – chyba z wyczerpania. Miała 63 lata. Do domu dotarła wiadomość od najmłodszego syna, że żyje i przebywa na zachodzie. Tak chciała go zobaczyć, przynajmniej tego jednego! Za każdym razem, gdy otwierały się drzwi jej pokoju, budziła się ze śpiączki i pytała z nadzieją: „Czy to Anton przyjechał?” Ale to nie było możliwe. Umarła otoczona synowymi i wnukami, ale nie było nikogo z tych, którym dała życie. Pochowano ją w marcowy zimny dzień 1947 r.
Mówi Pismo św.: „Niewiastę mężną któż znajdzie?” Mężna to nie znaczy, żeby mieć brodę jak Conchita, albo niski głos, jak Brodzka, ale, że jest odporna na ciosy życia, potrafi sterować domem. Siłą kobiety jednak nie siła mięśni, narzędziem władzy nie kij czy rewolwer, ale jej serce. Dziś może zmienił się model kobiety: najczęściej obok męża też pracuje i zarabia, ale nie zmieniły się istotne przymioty, które powinny cechować kobietę i matkę. To serce każe jej czasem strofować, czasem pochwalić, czasem zalecać zadanie, czasem wyjąć robotę z ręki i samemu dokończyć. Matczyne serce wyczuje co w danej chwili najlepsze dla dzieci. Taka matka to coś więcej niż przyjaciółka dzieci, to powierniczka tajemnic i autorytatywna doradczyni z doświadczeniem życiowym. Cierpliwie wysłucha, poradzi, ale też stawia wymagania. Zrozumie, przytula, pogłaszcze, ociera łzy, ale też koryguje. Pochwali osiągnięcie, ale nigdy coś grzesznego. Pomaga wydostać się ze zła, w które uwikłały się dzieci, albo uwolnić się od wpływu złych, ale oczekuje poprawy. Serce matki wyczuwa zagrożenia i ostrzega, a z drugiej strony potrafi zachęcać i zapalić do zadań korzystnych, choć trudnych. Myślę, że każde dziecko wyczuwa głos serca i potrafi odróżnić, czy słowa strofowania rodzica są z miłości i troski o jego dobro, czy z nieopanowanych nerwów.
Ważnym też jest, by oboje rodzice byli jednomyślni w wychowaniu, by nie było kłótni w sprawach dotyczących dzieci, zwłaszcza w ich obecności. Nie powinno być również walki o względy dzieci, ani by rodzice mieli swych pupilków wyróżniając jedno z dzieci. Z zazdrości już Kain zabił Abla.