Świat się zmienia a na Długiej wciąż „Irena”
Panią Gajewską pamiętają raciborzanki, które bez ułożonych włosów nie wychodziły z domu i te, dla których każda okazja była dobra by zaprezentować modną fryzurę.
Jej imię, tak jak zakład, który od lat 60. ubiegłego wieku istnieje przy ulicy Długiej, wrosło już w pejzaż Raciborza. „Irena”, choć już bez jej założycielki, otwiera dziś możliwości przed wnukami, którzy w branży fryzjersko-kosmetycznej, korzystając z doświadczenia babci i mamy, wybierają własną drogę.
Dzieciństwo między wałkami
Pierwsze wspomnienie o mamie, które przychodzi Krystynie Lipczyk na myśl, to jej rodzinny dom w kamienicy przy ul. Opawskiej. Dom i salon fryzjerski jednocześnie, bo pani Irena jeden z pokoi przeznacza dla swoich klientek. Jest tam wszystko, o czym mała dziewczynka może marzyć: lustra, suszarki, szczotki, szampony i panie, które po każdej wizycie u Ireny Gajewskiej wychodzą odmienione. – Pamiętam ich fryzury, mocno utapirowane w formie łabędzi, a na szczególne okazje brokat, do którego stosowało się różne szablony. Gdy zbliżał się karnawał, w domu było istne szaleństwo – wspomina pani Lipczyk.
Pani Irena w latach 50. przyjeżdża do Raciborza, skąd w 1965 roku jedzie bronić egzaminu mistrzowskiego w Opolu. Rodzinę ściąga do naszego miasta wujek pani Ireny – doktor Feliks Bratek, który w 1951 roku zostaje ordynatorem oddziału skórno-wenerologicznego tutejszego szpitala. – Warunków, w których mama zaczynała pracę z niczym nie da się porównać. Wszystkiego brakowało. Miała na przykład tylko tyle wałków, że wystarczały jej na połowę głowy. Przekładała je więc z jednej na drugą stronę. Klientkom to jednak nie przeszkadzało. Pierwsze zjawiały się o 5.00 rano. Ostatnie wychodziły o 19.00 – wspomina pani Krystyna, która w salonie fryzjerskim spędza razem z siostrą dzieciństwo. Podgląda tam mamę, która specjalizuje się głównie w farbowaniu włosów. Kiedy pojawia się moda na pasemka, zdarzają się nawet klientki z Warszawy. – Pamiętam swoją pierwszą trwałą, na którą się uparłam, choć mama mi odradzała. Miałam włosy skręcone na barana i zaczęłam dobrze wyglądać dopiero wtedy, gdy trwała zaczęła schodzić – mówi ze śmiechem pani Krystyna. Z jej opowiadań o mamie wyłania się obraz bardzo dzielnej kobiety, która potrafi godzić wszystkie dziedziny życia. – Była sama, a miała na głowie zakład z pracownicami, dwie córki i budowę domu przy ul. Długiej, w którym mieści się dziś salon i gdzie mieszka cała nasza rodzina. Muszę też dodać, że nigdy nas nie zaniedbywała, bo była bardzo opiekuńcza – podsumowuje Krystyna Lipczyk.
W 1969 roku zakład przenosi się na ulicę Długą, a pani Irena rozszerza działalność o kosmetykę. Ma już cztery pracownice i dwanaście uczennic, ale sama wciąż pozostaje bardzo aktywna zawodowo. W 1980 roku do mamy dołącza pani Krystyna.
W kolejce po urodę
Pani Irena zostawia córkom swobodę w wyborze zawodowej drogi życiowej, ale podpowiada i podsuwa pomysły. Korzysta z nich Krystyna, która po skończonym liceum postanawia pójść do dwuletniej pomaturalnej szkoły kosmetycznej w Warszawie. Na pierwszą miesięczną praktykę zawodową przyjeżdża do Praktycznej Pani w Raciborzu. Półroczny staż odbywa w warszawskiej Pollenie, gdzie ćwiczy wyłącznie na polskich kosmetykach. – W tamtych czasach trzeba się było wykazać własną inwencją. Same robiłyśmy kremy i maseczki. Te ostatnie na bazie kozieradki, siemienia lnianego czy rumianku, nakładało się klientce po to by skórę rozgrzać i rozpulchnić. Dziś z takimi zabiegami byłby kłopot, bo panie mają zazwyczaj bardzo delikatną i naczynkową skórę, ale wtedy wytrzymywały bez problemu każdy zabieg – tłumaczy pani Krystyna.
Stolica młodej dziewczyny nie kusi, bo ma do kogo i do czego wrócić. Pierwsze zakupy do swojego nowego salonu robi oczywiście razem z mamą. Wypożyczoną z raciborskiego PKS-u ciężarówką przywożą z Poznania zwykłe fotele kosmetyczne, galwan i d’arsonwald. Pierwszym, sprowadzonym z zagranicy dzięki mamie, sprzętem jest niemiecki nawilżacz do twarzy. – Wtedy wszystko trzeba było załatwiać. Na rynku brakowało nie tylko dobrego sprzętu, ale i podstawowych produktów, takich jak lignina czy wazelina – mówi pani Krystyna. Oprócz problemów z towarem pojawia się też problem z lokalizacją. – Mój gabinet powstał prawie w tym samym czasie, co znajdujący się naprzeciwko salon Spółdzielni Pracy Kosmetyka i Higiena w Katowicach. Pamiętam, że obowiązywały wtedy przepisy dotyczące odległości między lokalami tej samej branży były więc skargi do Cechu Rzemiosł Różnych w Raciborzu – wspomina pani Krystyna. Bliskość bezpośredniej konkurencji ani zakładom, ani klientkom jednak nie przeszkadza. W obu placówkach, mimo że pracują od rana do wieczora, wciąż ustawiają się kolejki. – Pamiętam, że jedna z pań tak się spieszyła, by do nas zdążyć, że gdy zdjęła płaszcz okazało się, że pod spodem nie ma spódnicy – wspomina ze śmiechem kosmetyczka. Tłumaczy zasady, które obowiązywały wtedy podczas zakupu towarów w hurtowniach. – Żeby zamówić jakikolwiek kosmetyk trzeba się było wylegitymować dokumentem, potwierdzającym prowadzenie działalności w danej branży. To były bardziej zdrowe zasady, niż te obowiązujące dzisiaj, gdy z internetu można ściągnąć wszystko, ale używać tego trzeba na własna odpowiedzialność – wyjaśnia pani Lipczyk, która z radością przyjmuje w swoim salonie również mamę.
Prawdziwą rewolucję salon przeżywa w latach 90. kiedy pani Krystyna zaczyna współpracować z firmą Babor i Living Dimension. – Po latach kryzysu, kiedy nie można było dostać żadnych dobrych kosmetyków na rynku, panie chciały w końcu spróbować czegoś nowego. Ich zainteresowanie przerosło moje oczekiwania – tłumaczy kosmetyczka, która zaczyna jeździć na profesjonalne szkolenia, kongresy w Warszawie i Krakowie i wyjazdy organizowane przez Janinę Skórczyńską w Wiedniu i Aachen. – Muszę przyznać, że wybrałam zawód, który jest stworzony dla mnie. Praca wciąż daje mi wiele satysfakcji – podsumowuje pani Krystyna. Dziś z doświadczeń mamy korzysta jej córka Katarzyna, która jest kosmetologiem, a spuściznę po babci przejął syn Krzysztof, który od 5 lat prowadzi zakład fryzjerski.
Bez obawy – to tylko fryzjer
Pan Krzysztof zaczyna od inżynierii środowiska na Politechnice Opolskiej, ale po pierwszym semestrze uznaje, że to nie dla niego. Rodzice przyjmują jego decyzję ze spokojem. Chcą żeby się dobrze zastanowił nad swoją przyszłością i oferują pomoc. – Pomyślałem, że jeśli już mamy zakład fryzjerski to mógłbym spróbować w tej branży. Wydawało mi się, że skoro ludzie potrafią się tego nauczyć w zawodówce, to pewnie nie jest to takie trudne. Okazało się, że nie miałem racji – wspomina ze śmiechem pan Krzysztof. Na staż trafia do Akademii Stylizacji Małgorzaty Babicz w Krakowie, gdzie poznaje nie tylko praktykę i teorię stylizacji, ale przede wszystkim uczy się tego jak wykorzystywać wyobraźnię do tworzenia niepowtarzalnych fryzur. Po ponad rocznej praktyce wraca jednak do Raciborza. – Mentalnie jestem małomiasteczkowym chłopakiem, dlatego Kraków mnie nie pociąga. Ponad wszystko cenię sobie spokój i ciszę – mówi.
Początki w rodzinnym mieście są jednak trudne. – Bywały takie dni, że siedziałem przez cały dzień sam w salonie, bo gdy tylko klientki orientowały się, że będzie je obcinał młody chłopak, po prostu uciekały. Klientów też było jak na lekarstwo. – Zadzwonił do mnie kiedyś znajomy i spytał czy zmieniłem orientację seksualną, skoro zostałem fryzjerem. Na świecie 90 procent akademii fryzjerskich prowadzą mężczyźni, dlatego takich problemów nie przewidziałem – kwituje pan Krzysztof. Na szczęście wiele się od tej pory zmieniło. Modne stały się męskie fryzury klasyczne, dzięki którym panowie wrócili do salonów, zaś panie zaczęły sobie cenić naturalność, do której pan Krzysztof przywiązuje ogromne znaczenie.
We fryzjerstwie najbardziej lubi cięcia damskie i męskie oraz koloryzację. – Nie zajmuję się upięciami, więc nie czeszę pań do ślubu, chyba, że są to proste i skromne fryzury, jakie preferuję. Zawsze tłumaczę klientkom, że w tym szczególnym dniu powinny wyglądać tak, by po 20 latach, oglądając album ze zdjęciami nie musiały się tego wstydzić – mówi pan Krzysztof. Żony do ślubu nie czesał, ale poinstruował jak ma wyglądać. Reszta rodziny musi się ustawiać w długiej kolejce, bo chętnych dziś nie brakuje. O swojej pracy pan Krzysztof mówi jednak skromnie: – Stylistami są Leszek Czajka, Robert Kupisz czy Andrzej Matracki. Ja jestem zwykłym rzemieślnikiem, którego jedynym marzeniem zawodowym jest zdrowa konkurencja oparta na jakości usług, a nie na cenach – podkreśla. Tymczasem salon taty staje się ulubionym miejscem zabaw 2-letniej Leny, w którym tak jak kiedyś jej babcia w zakładzie swojej mamy, znajduje wszystko, co może się przydać małej dziewczynce. Wygląda więc na to, że rośnie „Irenie” czwarte pokolenie.
Tekst Katarzyna Gruchot, zdjęcia Jerzy Oślizły