Poznała imię męża na scenie
Niegdyś odbywały się liczne spotkania towarzyskie i potańcówki. Inne, choć wcale nie gorsze od tych organizowanych obecnie. Potwierdzają to dziś bale i zabawy seniorów, podczas których energii, inwencji i spontaniczności emerytom może pozazdrościć dużo młodsze pokolenie.
Od wielu lat w aktywnym życiu rozrywkowym miasta i okolicy, tworząc jego podwaliny, uczestniczą państwo Ludwika i Czesław Górscy. Ona – z mikrofonem w ręku śpiewa największe przeboje, on – multiinstrumentalista wtóruje jej grą. Kiedyś – w zespole na gitarze, dziś w małżeńskim duecie – także na keyboardzie.
– Przez kilkanaście lat graliśmy w każdą sobotę i niedzielę na zabawach i weselach, czasami cztery dni pod rząd marząc o poście, by wypocząć i pomieszkać w domu – wspomina pani Ludwika chwile, gdy oboje swymi występami uświetniali liczne imprezy również te rodzinne i zakładowe.
Przygoda z muzyką pani Lodzi, gdyż tak nazywana jest przez przyjaciół, trwa całe życie, poczynając od przedszkola, potem przez lata szkolne, kiedy występowała w chórach. Swoje śpiewanie potraktowała jednak bardziej poważnie dopiero gdy podjęła pracę w Zakładzie Gospodarki Komunalnej. Powstał tam zespół tworzony przez kilku muzykantów. – Mieliśmy zagrać na zabawie z okazji święta komunalnika w restauracji w Oborze. Poprosiłam jednego z grających kolegów, żeby przyprowadził kumpla, ponieważ brakowało nam kogoś, kto gra na gitarze basowej. Siedziałam z koleżankami, gdy jedna z nich zwróciła moją uwagę na nowego gitarzystę. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam imię mojego męża – opowiada o pierwszym spotkaniu z panem Czesławem i to od razu na scenie.
Oboje doskonale pamiętają ten maj 1972 r. i oczywiście ulubioną piosenkę pani Lodzi „Konika na biegunach”, którą śpiewała jeszcze na akademiach w szkole średniej. Chętnie wykonuje ją również dziś, słusznie twierdząc, że przebój Urszuli po prostu nie starzeje się.
Pan Czesław spisał swą historię oraz całej rodziny od pradziada w księdze genealogicznej. Choć urodził się w Pietrowicach Wielkich, faktycznie czuje się limanowianinem, gdyż właśnie z tego pięknego zakątka Beskidu Sądeckiego pochodzą jego rodzice. Po przedwczesnej śmierci mamy musiał szybko dorosnąć i zdobyć zawód. Dlatego zdecydował się na szkołę zawodową. – Tam natknąłem się na ciekawego człowieka, elektryka inżyniera Cubera, który zwerbował mnie do pracy w Zakładach Elektrod Węglowych. Był to mój najlepszy krok w życiu zawodowym. Od tego czasu w ZEW spotkałem samych przyjaciół. Dzięki nim ukończyłem wieczorowe technikum elektryczne, a następnie studia – wspomina początki swej pracy, m.in. na wydziale elektrycznym, gdzie inż. Cuber stworzył grupę automatyków do obsługi nowych urządzeń, a następnie z ulubionym kierownikiem Stanisławem Bielem.
Pracę w ZEW i kształcenie się pan Górski łączył z muzyką. Jest samoukiem grającym na instrumentach dętych, gitarze i na tubie m.in. w orkiestrze dętej ZEW, a także w orkiestrach na procesjach i imprezach kościelnych w Studziennej. W 1965 r. kupił gitarę i grywał na zabawach, rozpoczynając od występów w sali nad nieistniejącym już milicyjnym lokalem „Gwardia”. Jeden z zespołów, w którym grał tworzony przez męskie trio: Jerzego, Czesława i Henryka był tak znany, że nosił nazwę „Popularni”. Pan Czesław pamięta dziewczyny, które jeździły za ich grupą.
Z rozbawieniem opowiada też o zdarzeniach, które przytrafiały się muzykom grywającym na różnego rodzaju imprezach. – Jeśli goście nie pobili się, to wesele było nieudane. Tak zdarzyło się też w jednej wiosce pod Kuźnią Raciborską, gdzie uczestnicy zabawy zaczęli się tłuc. Długo się nie zastanawiając zaczęliśmy grać Bonanzę. Przyjechała milicja i ukarała nas 1500 zł kolegium za podgrzewanie do bójki – śmieje się pan Czesław.
Wspomina też bardzo dobrą atmosferę panującą w zakładzie, organizowane wyjazdy, których nieodzownym elementem była zawsze muzyka i śpiew. To podczas tych słynnych rajdów zewowskich, również szacowny lwowiak, dyrektor Jerzy Szpineter śpiewał sztajerki lwowskie.
Wspomnieniami do czasów pracy w ZEW państwo Górscy wrócili podczas wieczoru w TMZR pn. „Pasje emerytów” zorganizowanego przez przewodniczącego koła Centrum Racibórz Janusza Locha. Tworzone przez pana Czesława piosenki na okazję pracowniczych spotkań czy też rajdów miały czasami nostalgiczny, a czasami satyryczny wydźwięk. Goście, którzy podczas spotkania z twórczością państwa Górskich włączali się we wspólny śpiew, często słowa znali na pamięć. To z pewnością również zasługa pana Czesława, który przez ostatnie 20 lat, każdego roku przygotowywał ok. 40 śpiewników biesiadnych, a następnie rozdawał je wśród przyjaciół.
Nie tylko życie państwa Górskich było aktywne artystycznie, ale również dom zawsze stał otworem dla znajomych. O przyjęciach organizowanych w piwnicznej izbie pani Lodzi i pana Czesława napisała nawet wiersz sekretarz koła Centrum Helena Szuba.
Dziś pani Lodzia i pan Czesław też nie spoczywają na laurach. Występy ich uświetniają prawie każdą imprezę seniorów zarówno w mieście, jak i w okolicznych miejscowościach. Poza tym swą pasją integrowania się zarazili sąsiadów z Ostroga. – Zbieramy się na ulicy, rozkładamy stoły i bawimy się do rana – mówi o happeningowej akcji wśród mieszkańców swej dzielnicy pani Lodzia. Odbyła się już druga taka sąsiedzka impreza i jak mają nadzieję państwo Górscy – nie ostatnia.
Ewa Osiecka