Pogromca maratonów
IKONY RACIBORSKIEGO SPORTU - Robert Antczak
– Rodzina, praca, sport – odpowiadam, gdy pytają mnie o hierarchię wartości, jakie są dla mnie najważniejsze – mówi Robert Antczak. Kolejność nie jest przypadkowa, bo jak przyznaje, wszystko w jego życiu musi mieć swój czas i swoje miejsce. – Gdyby nie rodzina i praca, myślę, że i biegania by nie było – stwierdza, po czym rozpoczyna opowieść o swoim życiu.
Mediów unika. Szczególnie nie lubi, gdy o jego startach w zawodach piszą portale internetowe. Nie dlatego, że czuje do nich afront, lecz nie znosi popularnego od lat „hejterstwa”, czyli anonimowych, najczęściej negatywnie nacechowanych komentarzy pod artykułami. – Nie tyle chodzi o to, że piszą o mnie, ale ogólnie nienawidzę czegoś takiego. Ta krytyka leży mi później na sercu – tłumaczy Antczak. – Gdybym chciał istnieć w przestrzeni medialnej, wysyłałbym notki informujące o moim uczestnictwie w zawodach. A zdarzają się okresy, że startuję przecież co tydzień, wiec trochę tego by się nazbierało – dodaje z uśmiechem nasz bohater.
Pędem za autobusem
Biografia biegacza Raciborszczyzny Roberta Antczaka naznaczona jest sportem. Jego losy zdają się potwierdzać, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, bowiem Antczak biegać zaczął z wewnętrznej potrzeby aktywności fizycznej, którą zaszczepił w sobie w młodości poprzez kolarstwo i dzięki trenerowi tej dyscypliny śp. Janowi Filipowi. – To on wpoił mi wiele zasad, których do dziś się trzymam – wyznaje Antczak, który pasję do kolarstwa „odziedziczył” po starszym bracie. – Nie ukrywam, od początku czułem fascynację tą dyscypliną. Zacząłem jeździć już w czwartej klasie szkoły podstawowej – opowiada raciborzanin. – Wtedy uświadomiłem sobie, jak ważną, ale i najcięższą do wytrenowania zdolnością motoryczną każdego zawodnika jest wytrzymałość. Jesień, zima, nieważna była pora roku i temperatura – trenowało się zawsze, dzięki czemu dziś wiem, że jeżeli porządnie przepracuję zimę, to później biegowe sukcesy murowane – mówi pan Robert. Kolarstwo zmusiło Antczaka do wielu wyrzeczeń, ale i dylematów. – Przeszedłem wszystkie etapy: jeździłem jako żak, młodzik i junior – zdradza. No i właśnie wtedy pojawiły się przed nim dwie drogi. – W Polsce jeździ się w klubie do wieku juniora, po czym należy wybrać: albo profesjonalny sport, przy czym trzeba mieć klub lub sponsora, o którego zawsze było ciężko; albo wybrać naukę i późniejszą ścieżkę zawodową – tłumaczy. – Tego co zobaczyłem i przeżyłem nikt mi jednak nie odbierze. Pamiętam jak jeździłem z kolegami na treningach, na drogach tylko my – rowerzyści i autobusy. Właśnie za tymi autobusami bardzo często pędziliśmy, szybkością zawrotną, jakieś 60 – 70 km/h, ale dzięki temu, po latach, jest co wspominać – uśmiecha się pan Robert. Mimo braku mistrzostwa Polski, o którym Antczak kiedyś po cichu marzył, w kolarskim CV może zapisać między innymi udział w sztafecie olimpijskiej do Lozanny w 1994 roku. – Byłem jej najmłodszym uczestnikiem. Należałem też przez lata do kadry Śląska i jako jej najlepszy zawodnik miałem możliwość wzięcia udziału – w odbywającym się do dnia dzisiejszego – Mini Tour de Pologne – zdradza pedagog i dodaje: – W kolarstwie podobała mi się przede wszystkim rywalizacja, cała otoczka zawodów i... wczesne wstawanie. Tak, lubiłem wstawać o piątej. Trener Filip czekał już na podwórzu w swoim fiacie i wspólnie jechaliśmy na zawody czy zgrupowanie.
Praca marzeń
Uprawiał kolarstwo, co utrudniło mu nieco podjęcie decyzji o wyborze liceum. – W końcu poszedłem do SMS-u, ale do klasy o profilu informatyczno-językowym. A na trenowanie innych dyscyplin nie miałem już czasu – zdradza Antczak. W szkole poznał przyszłą żonę, która, jak ocenia po latach, w dużym stopniu ukształtowała jego życie. – Od 2005 roku, w ciągu czterech lat, ułożyłem je tak jak chciałem. Wtedy stwierdziłem, że powinienem zająć się czymś nowym, jakimś hobby, które rozwijałbym systematycznie – wspomina. Na myśl przyszło mu wówczas bieganie – sport, który, jak sam o nim mówi, nie wymaga scenariusza dnia. – Poza tym już w czasie studiów w Kolegium Nauczycielskim w Raciborzu skłaniałem się ku tej dyscyplinie. Reprezentowałem uczelnię w biegach przełajowych, startowałem nawet w mistrzostwach Polski – zdradza Antczak. Kolarstwem parał się jeszcze chwilę, choć już rekreacyjnie, bo nie był w stanie poświęcać kilku godzin na codzienny trening. Szczególnie, że od 2003 roku zyskał zatrudnienie. – Pracę marzeń – wtrąca z uśmiechem. – Od najmłodszych lat dążyłem do tego, aby zostać wuefistą. Po raciborskim kolegim wybrałem studia magisterskie na AWF w Katowicach, po których od razu, w dodatku w mojej macierzystej placówce w Pietrowicach, objąłem stanowisko nauczyciela – dodaje. Wreszcie zawodowo mógł realizować się w stu procentach, tak jak to sobie kilka lat wcześniej obmyślił. – Na pewno chciałem skłaniać uczniów i ich rodziców do jak najczęstszej aktywności fizycznej. Nie wiem czy to jakiś dar, czy może szczęście, ale wielu udało mi się do tego namówić. Staram się działać na wielu płaszczyznach, dlatego od dawna prowadzę drużyny najmłodszych piłkarzy pietrowickiego LKS-u – informuje raciborzanin. – Poza nauczycielskimi obowiązkami inicjuję wiele sportowych projektów, takich jak rajd rowerowy czy biegowy cross po ziemi pietrowickiej, odbywający się w kameralnym gronie – dodaje.
Zderzenie ze ścianą
Robert Antczak w pewnym momencie wyciąga z szuflady zeszyty. Po chwili tłumaczy, że to dzienniczki biegowe, które z należytą starannością prowadzi od 2009 roku. – Dzięki nim mogę przypomnieć sobie każdy start. O, na przykład w tym roku mam ich na koncie już 22 – mówi wertując swoje zapiski. – A z którego rezultatu lub z których zawodów jest pan najbardziej dumny? – pytam, na co nauczyciel przyznaje, że sukcesów było tyle, że nie sposób wybrać tego jednego jedynego. – Ale gdybym musiał konkretnie odpowiedzieć na to pytanie, to nie tyle cieszą mnie medale, lecz wszelkie rekordy życiowe – stwierdza. Czuje się półprofesjonalistą. – Na zawodach biegnę zazwyczaj tuż za profesjonalistami, czyli Kenijczykami i Ukraińcami, którzy żyją ze sportu, a amatorami, których przeganiam czasem o kilka minut. A biegaczy – amatorów nie brakuje. Z każdym rokiem moda na ten sport zdaje się rozwijać coraz bardziej. To mnie z jednej strony cieszy, bo przecież to bardzo pozytywny nawyk. Z drugiej natomiast, jak widzę Polaków, dla których czasem ważniejszy niż samo bieganie jest profesjonalny i – przede wszystkim – firmowy strój, to opadają mi ręce – wyznaje z rozbrajającą szczerością. Tego typu udogodnień nie potrzebują Czesi, którzy według Antczaka, bieganie mają w genach. – Dlatego tak bardzo lubię tamtejsze zawody. Nie dość, że blisko, to panuje tam przyjazna atmosfera, nie pobierają wpisowego i przede wszystkim organizacja każdej imprezy sięga bardzo wysokiego poziomu – ocenia pan Robert. W Polsce, wybór masowych imprez biegowych jest co raz większy. – Z tych dużych biegów, chciałbym zaliczyć maratony. Jeżeli pozwoli mi na to zdrowie, chciałbym wziąć udział we wszystkich czterech – informuje. Z polskich „zaliczył” dotychczas wyłącznie wrocławski, z zagranicznych dwa w Ostrawie. – No i maraton górski w Krynicy – dopowiada. Wyniki osiągał bardzo dobre – we Wrocławiu był czwarty wśród nauczycieli, w Ostrawie trzeci w kategorii open. – Największą przeszkodą w pokonaniu dystansu maratońskiego w dobrym czasie jest dla mnie, jak sam to nazywam, tzw. ściana. Zderzam się z nią zazwyczaj na 26 –27 kilometrze – mówi raciborzanin i dodaje: – Zastanawiam się czy jestem stworzony do tak długich biegów. Półmaratony biega mi się świetnie, ale maraton to inna bajka. Poza tym nie biegam ich tylko po to, aby przebiec, lecz za każdym razem chcę pobić swój życiowy rekord, który aktualnie wynosi 2 godziny i 44 minuty. Można porównać go do moich rekordów życiowych na innych dystansach: 33:21 minuty na 10 km oraz 1 godzina i 15 minut w półmaratonie – zdradza Antczak.
Sam na sam z myślami
Rocznie przebiega 3500 – 4000 kilometrów. Trenuje niemal codziennie. Po latach biegania nie straszny mu mróz ani zabójczy upał. – To walka ze sobą. Na treningu jesteś zupełnie sam, masz więc czas i okazję, aby przemyśleć wiele spraw – mówi Antczak. – O czym myślę biegnąc? Na pewno nie skupiam się na teraźniejszości, bardziej planuję kolejny trening, kolejne zawody, to, co zrobię jutro. Muszę jednak podkreślić, że z czasem mój trening przestał wyglądać jak rekreacyjna przebieżka. Teraz wychodząc pobiegać, określam sobie czas, w jakim dany dystans mam przebiec, dlatego nie ma tutaj mowy o skupianiu się na całym otoczeniu. Dlatego bardzo często pytam sam siebie: czemu właściwie to bieganie sprawia mi radość? – zastanawia się. Wychodząc myślami o kilka lat w przyszłość, stwierdza: – Biegać chciałbym jeszcze długo, o ile pozwoli mi na to zdrowie. Na pewno głównym marzeniem jest przebiegnięcie maratonu w czasie krótszym niż 2:40 godz. A szanse na to są wielkie, mam 32 lata, a jak to mówią doświadczeni biegacze, najlepszą formę osiąga się około czterdziestki. Zamierzam cierpliwie czekać – kończy jedna z ikon raciborskiego sportu.
Wojciech Kowalczyk