Co nam w duszy grało czyli muzyczny salon Konopnickich
Do sklepu muzycznego przy ul. Bankowej trafiam szukając członków zespołu „Gama”, który wiele lat temu uświetniał imprezy w legendarnej już restauracji „Wiedeńskiej”. Odnajduję jej dawnego gitarzystę, a wraz z nim odkrywam kawałek historii naszego miasta, która zaczyna się w 1977 roku przy ulicy Nowej.
Kwartet Konopnickich
Kiedy Centrala Handlowa Przemysłu Muzycznego z siedzibą w Warszawie otworzyła w Raciborzu swój sklep, rozmach, z jakim to zrobiła zaskoczył nawet największych sceptyków. – Kiedyś była moda na okazałe sklepy – relacjonuje Stefan Konopnicki. – Obok naszego był ogromny sklep PSS-u, a na końcu potężny Orbis. Przestrzeń była, tylko towaru często brakowało – podsumowuje. Kierownikiem placówki został Tadeusz Konopnicki, który wcześniej zdobywał doświadczenie pracując w Filmotece, Zelmerze i Rafako. – W tamtych czasach najważniejszy był porządek w papierach – tłumaczy pan Stefan, który dołączył do ojca w 1987 roku. – Przy każdej dostawie sprzętu muzycznego mieliśmy kontrolę z wydziału przestępstw gospodarczych, więc jeśli ktoś myśli, że można było coś sprzedać na lewo, to jest w błędzie – dodaje. W sklepie pracowały też obie synowe pana Tadeusza: Danuta i Krystyna. Zastanawiam się na głos, czy w rodzinnym gronie dobrze się pracuje i od razu dostaję zdecydowaną odpowiedź: jeśli każdy robi to co do niego należy, to nie ma żadnych konfliktów. – Ojciec zajmował się administracją i księgowością, bo był w tym niezastąpiony, a ja się znałem na instrumentach muzycznych, więc to była z kolei moja działka – tłumaczy pan Stefan, który po przejściu ojca na emeryturę objął funkcję kierownika sklepu.
Jak polskie pianino podbijało Niemcy
Towary zagraniczne trafiały do sklepu tylko z trzech państw: Związku Radzieckiego, Czechosłowacji i NRD. Radzieckie pianina, czeskie akordeony i niemieckie gitary to była wyższa półka. W osiemdziesięciu procentach instrumenty te były reglamentowane. Reszta szła do tzw. wolnej sprzedaży. – Szkoły muzyczne, zakłady pracy, domy kultury przygotowywały listy z zapotrzebowaniem na sprzęt i musiały czekać na specjalne zezwolenie na jego zakup – wspomina pan Stefan. Nie dotyczyło to instrumentów krajowych. Potentatem na rynku była wtedy Dolnośląska Fabryka Instrumentów Lutniczych Defil w Lubinie, produkująca m.in. gitary i skrzypce oraz Fabryka Fortepianów i Pianin Calisia i Legnica. – Pianina dostawaliśmy średnio raz w miesiącu i przychodziło ich od 20 do 40 sztuk. Kosztowały od 18 do 21 tysięcy złotych. Dla porównania ja zarabiałem wtedy 1100 zł – relacjonuje pan Konopnicki. Ludzie kupowali je zawsze za gotówkę, stojąc przed planowaną dostawą nawet dwa dni w kolejce. To był najbardziej wartościowy towar, który można było za dobrą cenę sprzedać za granicą. A były to czasy kiedy wielu raciborzan spieniężało cały swój majątek i wyjeżdżało na stałe do Niemiec. – Każdy wyjeżdżający mógł ze sobą zabrać pianino, za które dostawał potem od 3 do 4 tysięcy marek. Pianino to był potężny kapitał – opowiada pan Stefan. – Znałem rodziny, które wynajmowały cały wagon pociągu, żeby zmieścić w nim cztery pianina – podsumowuje.
Na specjalne życzenie
Raciborski sklep muzyczny był jedyną placówką w regionie, która mogła realizować wszystkie nietypowe zamówienia. Tak było w przypadku harfy, którą dla rybnickiej filharmonii sprowadzano z NRD za niebagatelną sumę 250 tysięcy złotych i trzymetrowym fortepianem Petrof dla Szkoły Muzycznej w Raciborzu. Stałymi klientami sklepu były wszystkie kopalnie z okolicy od Pszowa po Jastrzębie. W każdej z nich istniały orkiestry dęte, które sklep wyposażał we wszystkie potrzebne instrumenty, oczywiście z przydziału. Pytam pana Stefana, czy w czasach reglamentacji towarów zdarzały się kradzieże. On odpowiada angdotą: – W latach 80-tych wracaliśmy w nocy z „Wiedeńskiej” i 11 facetów wylegitymował jeden milicjant. To były takie czasy, że żadnych włamań ani rozbojów nie było. Wszystko zaczęło się dopiero pod koniec lat 90-tych. Wtedy mieliśmy włamanie raz w miesiącu – podsumowuje Stefan Konopnicki i serwuje nam następną zabawną historię. – Kiedy w latach 90-tych pianina zaczęły być produktem bardziej dostępnym, zdarzyło się, że można je było zobaczyć w sklepie. Weszła kiedyś do nas taka stara babinka w śląskim stroju i zapytała: Po wiela te klawiry? Po 130 tysięcy – odpowiedziałem przekonany, że chyba pomyliła sklep, a ona wyciągnęła zza mazelonki zwitek pieniędzy i odpowiedziała: to biorę! – wspomina pan Stefan.
Na starych zdjęciach ze sklepu oglądamy bogatą ofertę winylowych płyt. – W końcówce lat 80-tych naszą fonotekę zaopatrywał Wifon, Tonpress i Muza. One wydawały licencjonowane płyty zagranicznych wykonawców, które rozchodziły się jak świeże bułeczki – mówi pan Stefan. – Polska muzyka rozrywkowa była równie popularna. Jeśli wychodziła nowa płyta Rosiewicza to dostawaliśmy pakiet 25 krążków i sprzedawaliśmy wszystko w ciągu dwóch dni – dodaje. – To co widzi pani na zdjęciu to nie hity tylko klasyka i jazz.
Dziś w malutkim sklepiku przy Bankowej najchętniej kupowanym instrumentem jest gitara. Najtańsze produkowane są w Chinach i wykonywane ze sklejki drewnianej. Ich jakość jest tak marna, że zdaniem pana Stefana, nie warto inwestować w taki instrument. Te z litej deski górnej kosztują już powyżej 800 zł. – Za najdroższe trzeba zapłacić nawet 46 tysięcy złotych. Drzewo do ich produkcji sezonowane jest 50 lat – wyjaśnia. O instrumentach Stefan Konopnicki wie naprawdę dużo. Skończył Szkołę Muzyczną I stopnia, gra na skrzypcach, fortepianie, gitarze, ale nie pozwoli o sobie mówić multiinstrumentalista. – Wciąż się uczę – dodaje skromnie muzyk „Grupy bez Nazwy”.
tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły