Pasterka za jeziorem
Brasław leży nad jeziorem Drywiaty. Geograficznie to przedłużenie Mazur, politycznie to część dzisiejszej Białorusi. Jeszcze przed drugą wojną światowątereny wokół miasta były zasiedlone w większości przez Polaków. Jedną z mieszkanek tych okolic była Genowefa Arciemowicz, dziś mieszkająca w Raciborzu.
Po drugiej stronie jeziora znajdowały się dwie wioski – Dukiele i Szałtenie. Pomiędzy nimi, pośród lasu i tuż przy brzegu Drywiat, mieścił się tzw. Zaścianek Lejszyszki. Tu urodziła się i dorastała pani Gienia.
Najbliższy kościół był w Bresławiu. – W okresie przedświątecznym, już w październiku, kościelny organista rozwoził dookoła jeziora opłatek. Dostawał w zamian jajka, chleb i inne dary natury – wspomina kresowianka. Rodzina pani Gieni mieszkała w jednym domu – to były całe Lejszyszki. – Razem z siostrami przygotowywałyśmy świąteczne ozdoby. Ręcznie robione łańcuchy z kolorowego papieru kupionego w Bresławiu oraz słomy. Nie było prądu, więc na choince paliły się świeczki – opowiada.
W dzień Wigilii rodzina rozstawiała na środku izby duży stół. Nakładali na niego grubą warstwę siana. Na wierzch obrus. – Gdy układaliśmy na stole potrawy, pod naczyniami robiły się wgniecenia – jamki – tłumaczy pani Arciemowicz. Przy stole zasiadali rodzice, trójka dziewczynek, dwie ciotki i dwoje parobków. Nad stołem świeciła lampa naftowa. – W jeziorze było dużo ryb, ale w Wigilię najważniejszy był śledź. Był też kisiel na twardo, który kroiliśmy nożem, była kutia, barszcz czerwony i pierogi – wylicza pani Gienia. Po dwóch stronach stołu, na ziemi, układano siano. Przy nim kładziono jedzenie dla psów i kotów. – Specjalnie po dwóch stronach, żeby się nie kłóciły między sobą – uśmiecha się. Przy stole ojciec rodziny pierwszy składał życzenia łamiąc się opłatkiem. Było dużo kolęd, bo, jak wspomina pani Gienia, mama bardzo lubiła śpiewać.
Na wigilii u pani Arciemowicz nie było alkoholu. – Tylko raz pamiętam jak tata był wesoły. Mama wtedy wołała: Uciekaj! Fe! – mówi kresowianka. Po wigilii dziewczynki zaglądały przez okno w poszukiwaniu pierwszej gwiazdki. Prezentami były głównie cukierki, rzadziej czekoladki.
Pasterka odbywała się rano, po drugiej stronie jeziora, tak aby wszyscy mogli przez noc dojechać. Drywiat o tej porze roku zamarzało i ludzie często przechodzili po tafli lodu, skracając sobie drogę. – Z Lejszyszek do Bresławia po jeziorze było około 6 kilometrów. Jeździliśmy tam saniami z rodzicami. Podróż trwała godzinę – wspomina pani Gienia. Najmłodsi zostawali w domu. Drzwi były otwarte, bo w okolicy złodziei nie było.
W dni świąteczne dzieci jeździły z mamą lub tatą w odwiedziny po okolicznej rodzinie. Już w niedługim czasie po Bożym Narodzeniu ksiądz objeżdżał na koniu jezioro po kolędzie. – Byli też kolędnicy. Już od drugiego dnia świąt zbierali się, przebierali, głośno śpiewali i chodzili po domach. Mieli naprawdę nieprzeciętne stroje – zapewnia kresowianka. Za kolędę dostawali zwykle swojskie wyroby lub dary natury.
– W 1939 roku Rosjanie ze św. Mikołaja zrobili Dziadka Mroza. Ze świąt chcieli zrobić Nowy Rok. Później, przez jeden rok, Stalin zabronił stawiania w domu choinki. Groziło za to więzienie – relacjonuje była mieszkanka Lejszyszek.
– Dziś nadal robię na święta kutię. Tu poznałam i polubiłam smak karpia. O śledziach prawie zapomniałam. Chciałabym jeszcze poznać smak moczki. Barszcz, pierogi a nawet opłatek przyszedł na tutejsze tereny z nami, kresowiakami. Stąd te potrawy też są obecne na mojej wigilii – zapewnia pani Gienia. Najbardziej jej tęskno za śniegiem i mrozami. – Dla mnie – 20 stopni to w sam raz. Tęsknię też za naturą, ale dobrze, że za oknem mam ładny widok i dużo drzew – uśmiecha się.
(woj)