Czy to moja Ola?
Kiedy we wrześniowy wieczór wybierałem na telefonie ostatnie cyfry numeru, wiedziałem, że gdzieś w Polsce zamrze na chwilę serce. – To nie ona. Jeszcze potwierdzę. Tak, do jutra – zapewniłem, choć wiedziałem, że jutro powiem jej to samo.
Pani Dorota Bielewska ma staranne pismo.Na równo zapisanej kartce papieru nie znajdzie się błędu czy literówek. List jest uprzejmy, ciepły i przepełniony nadzieją. Nadany 13 września priorytetem gdzieś z głębi Polski.– 19 sierpnia oglądałam program pt. „Sprawa dla reportera” z pana udziałem. Przez chwilę w programie była mowa o dziewczynce Oli a właściwie o dziewczynce już dorosłej. Piszę ten list, bo w 2002 roku zaginęła mi córka i wszystko co było mówione o tamtej Oli pasuje do Oli mojej – pisze pani Dorota. – Moja Oleńka też była na zdjęciach z misiem, dobrze się uczyła, teraz 2 stycznia skończyła 16 lat. Myślę, że ma pan jakieś zdjęcia tamtej Oli, które były w gazetach. Byłabym panu bardzo wdzięczna, gdyby pan je sprawdził. Być może wie pan albo będzie wiedział coś więcej o dziewczynie z programu, dlatego też bardzo proszę o pomoc i później o powiadomienie mnie czy to nie moja Ola. Za jakiekolwiek informacje bardzo dziękuję– list urywa się z końcem kartki.
Dwie Ole, trzy procesy
Sprawa opisywana w programie Elżbiety Jaworowicz dotyczyła Aleksandry F., która uciekła ze swoim opiekunem z rodziny zastępczej. Adam R., górnik z Gorzyczek, najpierw wychował małą Olę, a później uciekł z nią zostawiając żonę i resztę dzieci. Jak się okazuje, opisana przez nas, a później zrealizowana przez Jaworowicz sprawa Oli ze Śląska co to rozbiła rodzinę, dała złudną nadzieję w niewielkiej miejscowości w Łódzkiem. W liście Dorota Bielewska prosi mnie aby sprawdzić, czy to nie przypadkiem ta sama dziewczynka. Wiem, że córka pani Doroty niemal na pewno została zamordowana. Przecież były aż trzy procesy.
Nie wiem czy to ona
Cztery minuty po godzinie 20.00 w jednym z domów w niewielkiej wsi dzwoni telefon. Odbiera pani Dorota. Przedstawiam się, mówię, że dzwonię w sprawie Oli. W słuchawce przez moment nikt się nie odzywa, nie chcąc przegapić żadnego słowa. Nie mam dobrych wieści. Mówię, że to inne dziewczynki. Wypytuję o proces.– Nigdy nie znaleziono ciała. Tylko pukiel włosów. Badania genetyczne nie dały pewności, że to moja Ola. Ona miała długie włosy, te znalezione są krótkie. Poza tym pan Jackowski (słynny jasnowidz – przy. red.) miał nam wskazać miejsce śmierci Oli. Nie przyjechał. Może nie był pewny. Niech pan jeszcze sprawdzi – mówi cichy głos w słuchawce. Docieram do dyrektorki placówki opiekuńczo-wychowawczej w Kuźni Raciborskiej. – To inne dzieci. „Nasza” Ola ma na nazwisko F. a nie Bielewska. Od początku wiadomo kto jest jej rodzicami. W dokumentach wszystko się zgadza. Nie ma nawet cienia szansy na pomyłkę– mówi Magdalena Strzelczyk.
Dwieście kilometrów stąd
Osowa. Niewielka wieś w powiecie wieruszowskim, województwo łódzkie. Raptem trzystu mieszkańców, kilkadziesiąt chałup. Tu nic się nie ukryje, więc i tajemnic nikt przed nikim nie ma. Dziesięć kilometrów dalej bliźniacza miejscowość. Biadaszki. 290 mieszkańców. To stąd, ze szkoły,do Osowy codziennie autobusem wracała ośmioletnia Ola Bielewska. 14 czerwca, 2002 roku również była widziana w jednym z gospodarstw, gdzie zazwyczaj czekała na autobus do domu. Z Biedaszków już jednak nie wyjechała. Tego dnia polska reprezentacja grała z USA swój ostatni mecz na mistrzostwach świata w Korei. Około godz. 16.00 cała wieś siedziała przed telewizorami, śledząc losy biało-czerwonych. Kiedy Ola zapadła się pod ziemię, policja nie miała w zasadzie kogo pytać o to czy coś widział.
Horror
Po roku poszukiwań policja zatrzymała 24-letniego wówczas Roberta B. To u jego rodziny Ola zazwyczaj czekała na autobus powrotny do domu. W kuchni państwa B. po Oli został tylko tornister. Sąsiad szybko przyznał się do zamordowania małej Oli, bo ta miała go nakryć z kobietą. Później zmienił zeznania twierdząc, że doszło do nieszczęśliwego wypadku, że na Olę spadł worek ze śrutą, albo że wpadła na grabie. Ciało wywiózł na pole taczką i oblał kwasem solnym żeby psy nie wywęszyły, a następnie zakopał. Po trzech dniach próbował spalić zwłoki. Nie udało się, więc zapakował je w worek i zakopał. Po trzech tygodniach, przerażony trwającymi poszukiwaniami, wykopał ciało Oli i spalił w parniku. – On co chwilę zmieniał zeznania. W pewnym momencie przyznał nawet, że wrzucił ciało do tego samego parnika, gdzie przygotowywał dla zwierząt ziemniaki,a następnie skarmił tym świnie – wspomina przerażające zeznania zabójcy Dorota Bielewska. Robert B. podczas rozprawy wyparł się pierwszych zeznań.Proces był poszlakowy, bo nigdy nie znaleziono ciała dziecka. Po trzech procesach łódzki Sąd Apelacyjny utrzymał w mocy wyrok sieradzkiego sądu skazującego Roberta B. na siedem lat za nieumyślne spowodowanie śmierci ośmioletniej dziewczynki i znieważenie jej zwłok. Dwa tygodnie temu Robert B. wyszedł z więzienia. Mama Oli często go widuje w obu wsiach. Sama nadal pracuje od 6.00 do 20.00. Musi utrzymać pozostałą trójkę dzieci.
Śmierć bez ciała
To nie jedyna sprawa dotycząca zaginięcia dziecka, w której proces ma charakter poszlakowy, bo nie znaleziono ciała. Przed wydziałem zamiejscowym w Wodzisławiu Śląskim Sądu Okręgowego w Gliwicach rozpoznawana jest ponownie sprawa Mateusza Domaradzkiego z Rybnika, który zaginął 6 lutego 2006 roku. Dwa tygodnie po jego zaginięciu policja zatrzymała mieszkających w tej samej dzielnicy Łukasza N. i Tomasza Z., którzy trafili do aresztu w innej sprawie, usiłowania gwałtu na 12-latce. W trakcie przesłuchania obaj przyznali się do zgwałcenia i zabójstwa Mateusza. Potem wycofali się z tych zeznań.Początkowo twierdzili, że zgwałcili chłopca a później go zabili. Zwłoki mieli zakopać w jednym z zagajników, jednak nie pamiętają dokładnie gdzie. Kilkuset policjantów tygodniami szukało już tylko ciała Mateusza. Bez efektu.Rodzice nie wierzą w winę zatrzymanych. Jeden z argumentów to surowa zima jaka panowała w 2006 roku. Zamarznięta głęboko ziemia w zasadzie uniemożliwiała zakopanie ciała chłopca. Rodzice twierdzą, że Mateusz mógł zostać porwany. W jego pokoju nadal wszystko wygląda tak jak zimą 2006 roku, kiedy wyszedł na sanki. W pierwszej instancji obaj oskarżeni w sprawie zostali skazani na 25 lat więzienia, jednak Sąd Apelacyjny w Katowicach w maju przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia. Zdaniem sędziów podczas procesu doszło do wielu uchybień. Rodzice Mateusza nie wierzą w śmierć syna. Bardziej prawdopodobna jest dla nich wersja o uprowadzeniu chłopca za granicę. Na stronie organizacji Itaka, która poszukuje zaginionych osób nadal widnieje jego zdjęcie jako osoby zaginionej.
Adrian Czarnota