Osłodzili miasto
Połączył ich Racibórz
Pan Alojzy urodził się w 1914 roku w Żorach, tam też zdecydował, że zostanie cukiernikiem. Do Raciborza trafił w 1940 roku z nakazem przymusowej pracy. – Byłem w piekarniach w Wojnowicach, Makowie i Raciborzu. Kiedy skończyła się wojna, postanowiłem otworzyć przy ul. Londzina swój interes – wspomina początki.
Wkrótce los sprawił, że mężczyzna spotkał swoją przyszłą małżonkę. – Poznaliśmy się dzięki mojej ciotce, która miała dużą piekarnię przy ul. Kozielskiej. Pracowałam u niej długi czas i podobnie jak mąż dobrze znałam ten fach – mówi pani Gertruda.
Kobieta od urodzenia mieszka w Raciborzu i pamięta, jak wyglądał on przed wojną. – To było piękne miasto. Kiedyś mój dobry kolega z Wiednia odwiedził mnie i powiedział, że Racibórz jest tak ładny jak stolica Austrii. Szczególnie podobał mu się obecny park Roth, gdzie przy stawie można było pożyczyć łódki na 20-minutowe rejsy – wspomina z uśmiechem.
Przyznaje też, że zniszczone po wojnie miasto długo wracało do swojego dawnego wyglądu i choć teraz jest znowu piękne, niektóre budynki zniknęły bezpowrotnie. – Takim był nieistniejący już teatr przy ul. Ogrodowej. Przed wojną chodziłam tam na niemieckie operetki. Koleżanka miała bilety miesięczne, więc często bywałam na wspaniałych przedstawieniach – zdradza.
Słodkości na dwoje
Po ślubie małżonkowie razem zajęli się prowadzeniem piekarni. Pan Alojzy doglądał produkcji, a pani Gertruda sprzedawała wyroby. Tak było przez ponad 40 lat.
Tuż po wojnie w ich piekarni każdy potrzebujący mógł dostać kromkę chleba, użyczali też swoich pieców gospodyniom, które wypiekały u nich placki. Specjalnością zakładu stały się nadziewane rogaliki i śląskie kołacze, bo Kojzarowie od samego początku mieli w ofercie wyroby cukiernicze i lody. Wszystkie specjały zawsze przyrządzano według przepisów prababki pani Gertrudy.
– Pamiętam, że zastanawiało mnie, dlaczego Niemcy odwiedzający po wojnie Racibórz kupowali duże zapasy kołacza. Przecież ciasto drożdżowe jest świeże tylko kilka dni. Dopiero jak pojechałam za granicę zobaczyłam, że tam w domach są już lodówki i jest gdzie przechować słodycze – wspomina kobieta. Zaskoczenie wynikało z faktu, że w tym samym czasie w Polsce nie było żadnych maszyn, lodówek i agregatów, dlatego produkcja lodów wymagała wiele pracy. – Zimą szliśmy nad Odrę i furmankami przywoziliśmy bloki lodu, które przechowywaliśmy w głębokiej piwnicy. Ludzie zastanawiali się, jak te bloki wytrzymują, a ja wpadłem na pomysł, żeby obsypywać je trocinami. Człowiek umiał sobie radzić – mówi cukiernik.
W 1990 roku małżonkowie zdecydowali, że należy im się odpoczynek. Przekazali interes dzieciom i obecnie dogląda go ich córka Halina.
Z pokolenia na pokolenie...
Pan Alojzy przez wszystkie lata pracy związany był z raciborskim Cechem Rzemiosł Różnych. – Założył go zaraz po wojnie pan Rusek z Warszawy. Bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy, bo wiedział on, że rzemiosło to wieka siła. Był dobrym człowiekiem, ale dla władzy zawsze był „podejrzany politycznie”. Dlatego przed wyborami zwykle zamykali go na 3 dni, a tuż po głosowaniach wypuszczali – wspomina przyjaciela mężczyzna.
Jednym z obowiązków wynikającym z bycia w Cechu było przyjmowanie uczniów. W cukierni Kojzarów było ich wielu. – Dopuszczaliśmy ich do wszystkich robót, żeby mieli solidne przygotowanie. Każdego z nich miło wspominamy – mówią małżonkowie.
Część z podopiecznych zostawała w piekarni na stałe, inni otwierali swoje zakłady. Pod okiem państwa Kojzarów uczył się Franciszek Hosnowski, właściciel cukierni przy ul. Przejazdowej, i Alfred Chrobok. Dyplom mistrzowski zdawał też Alfred Malcharczyk.
Za swój wkład w kształcenie przyszłych rzemieślników małżonkowie wielokrotnie byli nagradzani przez władze miasta, ale jak przyznaje pani Gertruda, najmilej jest, kiedy na ulicy od przechodniów słyszy „O pani Kojzar, do dziś pamiętam wasze rogaliki”. – To pokazuje, że trud całego życia się opłacał – kończy kobieta.
Ela Gładkowska