Chwasty wchodzą mi w pole
– To wstyd, by miasto pozwalało na takie zaniedbanie. Tu nie ma żadnego gospodarza, wiem na pewno, bo przychodzę codziennie.
75-letni mieszkaniec raciborskich Ocic (imię i nazwisko do wiadomości redakcji) ubolewa, że już tyle czasu nikt nie zajmuje się sąsiadującą z jego polem działką. – To jakieś pół hektara ziemi. Wygląda, że był tu sad. Proszę, to bodaj jabłonie, ale już dawno nie owocują – pokazuje nam drzewo rolnik.
Przy ulicy Wiejskiej, obok zakładu produkcyjnego, znajduje się teren, który kiedyś miał ogrodzenie, ale zostały już z niego ledwie szczątki. Chaszcze, obumarłe drzewa, wystające druty z siatki ogrodzeniowej dopełniają smutnego wizerunku. Co gorsza, rosnące tu chwasty rozsiewają się po okolicy, co szkodzi plonom naszego Czytelnika.
– Pamiętam właściciela tej działki. Znałem go trochę, kojarzę z nazwiska. On w latach 80-tych wyjechał do Niemiec. Od tamtej pory nikt tutaj nie zagląda. Jestem tego pewien, bo doglądam swojej ziemi co dzień i nigdy nikogo nie widziałem – twierdzi zgłaszający problem. Drzewa i krzewy z sąsiedniej działki przeszkadzają mu wjechać traktorem na własną.
Poszedł do Urzędu Miasta, do Wydziału Ochrony Środowiska i Rolnictwa. Chciał się zorientować, czy można kupić tę ziemię. – Byłbym gotów zapłacić ze 30 tysięcy. Powiedzieli mi, że nie można sprzedać, bo jest jakiś właściciel – relacjonuje Czytelnik. Nie potrafi zrozumieć, dlaczego samorząd nie zmusza owego właściciela do zaprowadzenia porządku na własnym terenie.
– Znam tę sprawę. Urzędnik z wydziału rozmawiał z rolnikiem i był na miejscu obejrzeć ten teren. To były sad, faktycznie zaniedbany. Zorientowaliśmy się, że właściciel nie zamierza się pozbyć działki. Niestety ustawa o ochronie gruntów rolnych daje nam nikłe kompetencje, by zmusić go do zainteresowania się stanem niegdysiejszego sadu. Owszem, można mu „pogrozić”, ale administracja jest tak skuteczna jak przepisy prawne… Interwencję mieszkańca podjęliśmy i temat drążymy – zapewnia naczelnik Wydziału Ochrony Środowiska i Rolnictwa Zdzisława Sośnierz. Dodaje, że takie sprawy zdarzają się rzadko. – Najwyżej ze trzy w ciągu roku – kończy.
Mariusz Weidner