Interwencja
Do zdarzenia doszło 29 lipca. Gabriela S. dwukrotnie wzywała policję do awanturującego się konkubenta - Marka M. Od wielu lat leczy się on na depresję i zażywa leki. Tego dnia pił także alkohol. Zaczął zachowywać się agresywnie. Kobieta twierdzi, że powiadomiła o tym przybyłych na miejsce zdarzenia policjantów.
Za pierwszym razem M. został wylegitymowany i wyprowadzony z mieszkania na podwórko. Po godzinie mężczyzna dobijał się do mieszkania S., która ponownie wezwała policję. I tym razem M. został wyprowadzony na zewnątrz budynku. Kobieta przez okno widziała, jak policjanci wsadzają M. do radiowozu. Myślałem, że jedziemy na komendę. Tymczasem pamiętam, że jechaliśmy ul. Fabryczną i Sudecką, a później polną drogą - opowiada M. Przez policję został zabrany przy ul. Opawskiej. Wysadzili mnie gdzieś w szczerym polu, nad rzeką, choć mówiłem im, że jestem chory, że mogę nie trafić do domu. Usłyszałem, że się przewietrzę. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Pamiętam, że stałem na moście i wpatrywałem się w rzekę, nie wiedząc, co mam robić. Trudno powiedzieć, jak długo to trwało, bo wszystkiego nie potrafię sobie przypomnieć. M. twierdzi, że w końcu zasłabł i przewrócił się. W takim stanie znalazł go przejeżdżający rowerem mężczyzna. Wkrótce nadjechał biały samochód. Kierujący nim podwiózł M. do Raciborza na parking pod Mini-Mallem. Byłem wtedy ubrany w garnitur i chyba to mnie uratowało. Rowerzysta pewnie dlatego zwrócił na mnie, leżącego na polu, uwagę, bo w garniturze przecież nie chodzi się na ryby. A przecież mogłem tam nawet umrzeć czy zostać napadnięty.
Na miejsce pozostawienia go przez policjantów wskazuje okolice mostu w rejonie Brzezia. Twierdzi, że nie był w stanie dojść tam samodzielnie, potwierdza to także Gabriela S.
M. przyznaje, że był nietrzeźwy i awanturował się. Wraz z konkubiną twierdzą, że w ich 9-letnim związku była to pierwsza policyjna interwencja. To były nerwy - odpowiada kobieta na pytanie, dlaczego wezwała policjantów. Wiedziałam, że jest pod wpływem leków i alkoholu, nie zachowywał się normalnie. Chciałam, żeby się uspokoił, ale nie o taką interwencję mi chodziło.
WERSJA POLICJI
Inny przebieg zdarzeń, jakie nastąpiły po wsadzeniu M. do radiowozu przedstawia nadkom. Stanisław Melnarowicz, zastępca naczelnika Sekcji Prewencji raciborskiej komendy. Podkreśla, że działania funkcjonariuszy były zgodne z przepisami. Zaprzecza, że policjanci wywieźli M. poza miasto i tam go pozostawili. Zgłaszająca osoba dwukrotnie prosiła o interwencję, bo przebywający w jej mieszkaniu awanturujący się mężczyzna nie chciał go opuścić, a nie jest tam zameldowany - twierdzi nadkom. Melnarowicz, powołując się na informacje, zawarte w służbowych notatnikach policjantów i rejestrze zgłoszonych interwencji. Rozmawiał także z biorącymi udział w zdarzeniu funkcjonariuszami. Za pierwszym razem mężczyzna został przez przybyłych na miejsce policjantów wylegitymowany. W końcu radiowozem zawieźli go w rejon miejsca zameldowania i wysadzili pod blokiem przy ul. Łąkowej.
Biorący udział w interwencji policjanci, to, jak twierdzi Melnarowicz, doświadczeni funkcjonariusze. Powiedział również, że jedyne informacje o chorobie i stanie psychicznym M. pochodziły od awanturującego się mężczyzny. Ludzie w takich przypadkach mówią różne rzeczy, często wygrażają się. A jeżeli ta sytuacja spowodowana była chorobą psychiczną, to dlaczego zgłaszająca ją osoba nie wezwała pogotowia? Podkreślił również, że organizacja policyjnej służby wyklucza możliwość samowolnych wyjazdów radiowozem, tym bardziej poza miasto.
NIEPRAWDA
Tak obydwie strony komentują wzajemnie przedstawiane wersje zdarzenia. Gdyby rzeczywiście miało to miejsce, osoba, czująca się poszkodowaną, zgłosiłaby to na policję a nie przyszła z tym do gazety - komentuje Melnarowicz. Wierzę, że jeżeli o tej sprawie będą wiedziały media, to zostanie ona rzetelnie zbadana - mówi Marek M. Zapowiada również, że o sprawie powiadomi prokuraturę.
(A.P.)