Niech się pan legitymuje
Niedługo się oglądałem tylko patrzyłem jak najdalej się oddalić od tak nieszczęsnego miejsca. Czułem okropny ból w nogach, w piersiach, w głowie, ale stąpię niezmordowanie dalej. Trafiam młodą parę żydowską z Krakowa, widać nie kupcy, z którą szliśmy razym w kierunku Wieliczki. Nie wiem, ale za jakieś dwie, może trzy godziny byliśmy w Wieliczce, skąd dalej w kierunku Bochni. Było już południe, już ledwo chodzę na nogach wlecząc się na pewne skrzyżowanie drogi, może jakie 10 km za Wieliczką, i tu na skrzyżowaniu niesłychany bałagan. Furmanki wojskowe tak się karambolożały, że nie szło ani kroku dalej. Ja stojąc na brzegu patrzę, że to nie potrzebuje być, trochę energii i chwytów, a nie wyzywanie. Widzę nawet paru oficyrów, ale ci panowie jakoś udawają jakoby ich to nic nie obchodziło. Gdy mi brakło cierpliwości, rozpoczyłym im tam przygadywać, że to głupstwo się kłócić, powinni razym się chwycić do spiętych kół i wozy się rozluźnią. No i sam się chwytam, równocześnie głośno komenderuję, jak to z domu przyzwyczajony „zuruck” (w tył).
Kapitan chwyta za pistolet
Gdy się to już rozluźniło i ja zamierzam się zbliżyć do jednej z tych furmanek, na który było dosyć miejsca, podchodzi do mnie jedyn z oficyrów i szorstkim tonym do mnie: „Niech się pan legitymuje”. Ja nic nie myśląc wyciągam z kieszeni papiery. I przypadkowo jest widoczny mój niemiecki paszport, który zresztą był nieważny, i w tej chwili ów oficyr, zdaje się kapitan, chwyta za pistolet. A gdyby tyj scenie nie był się przyglądał z boku jedyn z jego kolegów i gdyby nie był na niego krzyknął słowami: „Nie rób głupstwa, przecież powinien żeś znać nazwisko Arki Bożka ze Śląska Opolskiego”, to gdo wie jeżeli tyn drań nie był mi palnył w łeb.
To powtórne zajście mnie tak jakoś zamierziło, ze przepasłem furmankę i zupełnie zrezygnowałem z dalsze drogi. Postanowiłem już dalej się nie fatygować i czekać na wolę Bożą. Idę ku pewny wiosce. Koło pewny chałupy widzę jeszcze wprost nowy samochód leżący w rowie. Poszedłem ku żurawiej studni do podwórza. Nabrałem wody, umyłem się, napiłem i wyczyściłem ubranie z prochu. Miałem kawałek chleba, którym się posiliłem. Gdy tak odpoczywałem ze dwie godziny jakoś człowiekowi na nowo wracała chęć do życia. W międzyczasie też pomogłem posiedzicielowi (jakiś inżynier z Krakowa) wyciągnąć jego samochód z rowu, za co mnie zabrał w dalszą podróż do Sandomierza.
Policja konfiskuje samochód
Jazda też nie była bez przeszkód. Bezpośrednia droga do Sandomierza była zamknięta dla cywilnych samochodów. Musieliśmy jechać bocznymi drogami, promem przez Wisłę. Drogi były suche, za to łatwo można było się poruszać polnymi drogami. Nie pamiętam gdzieśmy objeżdżali, jeżeli mi Pan bóg pozwoli żyć i raz będę miał samochód, to raz odszukam te drogi. Najgorsze było z bynzyną, duże jej nie mieliśmy. Kupowaliśmy naftę. Samochód się psuł, był to „chevrolet”. Ku wieczoru dojechaliśmy do Tarnobrzegu, gdzie się rozstałym z samochodym. Policja go skonfiskowała dla zwożenia rannych z bombardowanych wiosek w okolicy. Ja udałem się na piechotę via Sandomierz do Lublina. W Sandomierzu koło dworca trafiam paru Ślązaków na rowerach i motocyklach, jadących z Lublina na Rozwadów i Lwów, gdzie ma być punkt zborny powstańców śląskich. Ponieważ nie miałem ani motocykla, ani roweru postanowiłem już na dalszą drogę wybrać się pociągiem. Na dworcu w Sandomierzu stoi parę próżnych pociągów po wyładowanym wojsku, czekając na wyjazd do Przemyśla po świeże wojsko.
Ja w takim jednym wagonie się uścielam i czekam aż do nocy.
Pociąg nie rusza - kolej zatarasowana, tor zbombardowany. Trochę się przespałem w wagonie, w nocy się ocuciłem, idę się napić do stacji. Tam spotykam kierownika ruchu, który twierdzi, że mnie zna z Katowic. Z nim rozmawiam na tymat odjazdu tego pociągu i tyn mnie tak pesymistycznie nastawioł, że postanowiłem się wybrać tej nocy pieszki jakie 20 km do Rozwadowa, skąd po ciągi miały już lepi kursować. Noc chłodna, ja głodny, nie bardzo wyspany i bardzo zmęczony. Do tego zrozpaczony i zupełnie bez nerwów. Uwiesiłem się na furmankę z sianym i tak mi się udało koło godz. 6 rano 5.IX.1939 r. dotrzeć do Rozwadowa.
Opracowanie R.K.