Jak to z butami bywało...
Przechodząc ulicą można dostrzec siedzącego przy oknie pana Franciszka, który w swoim zakładzie szewskim od lat wykonuje te same czynności. Do wnętrza wpada niestety niewiele światła, tak potrzebnego przy tej precyzyjnej przecież pracy. Kiedy wchodzę do wnętrza, dzwoneczek umieszczony przy drzwiach oznajmia moje przybycie. Po chwili zjawia się właściciel zakładu. Jest też pan Stanisław, jego ojciec, który 15 lat temu przekazał mu prowadzenie firmy, mimo to przychodzi, gdyż jego rady i wskazówki okazują się nieocenione.
Stanisław Szymków ma 80 lat. Pamięta jeszcze czasy prosperity dla szewców. Na przykładzie naszego fachu dostrzec można zmierzch rzemiosła. Po co naprawiać buty, skoro można za bardzo niewielkie pieniądze kupić nowe na targu? Pamiętam jeszcze czasy, kiedy nie było obuwia w sklepach, wszystko się robiło na miarę - buciki damskie, męskie, dziecięce. Było tyle zamówień, szczególnie przed Bożym Narodzeniem, bo wtedy wypadało pokazać się w nowych butach, że spało się na stołku, przy robocie... - uśmiecha się z sentymentem do swoich wspomnień. Zarówno on jak jego syn specjalizują się w robieniu obuwia ortopedycznego. Ich zakład pod tym względem jest jedynym w regionie. Najbliższy można znaleźć aż w Korfantowie. Ale co z tego, kiedy i tak zamówień jest jak na lekarstwo? Dlatego odstąpiliśmy od wykonywania nowych przedmiotów ortopedycznych - np. imitujących rękę, nogę, pasów przepuklinowych. Naprawiamy tylko stare. Część niepełnosprawnych klientów korzysta nadal z naszych usług, zlecając nam zrobienie butów, gdyż przekonali się że są wykonywane solidnie - wolą zapłacić i mieć spokój, niż korzystając z ubezpieczenia, zlecać innym ich wykonanie - stwierdza pan Franciszek.
Ojca nie było stać na finansowanie mojej nauki. Dał mnie do zakładu, abym się fachu wyuczył. Był 1937 rok - mieszkaliśmy w Tarnopolu koło Lwowa. Pracowałem jako uczeń, a jak na swój chleb miałem przejść - wybuchła wojna. Do wojska zabrali właściciela zakładu i jego pracowników. Miałem wtedy 17 lat - zamyśla się. Potem trochę robił po kryjomu w domu. Złapali go w marcu 1942 roku i wywieźli na roboty do Niemiec. Najpierw był w obozie - lagrze, potem pracował u szewca robiącego obuwie ortopedyczne do zakończenia wojny. Kiedy wrócił do Polski, znaleźli się z ojcem przez Czerwony Krzyż. Zamieszkał w Lubotyniu w powiecie głubczyckim, gdzie otworzył zakład szewski. Nie wytrzymał długo na swoim - państwo tępiło prywatną inicjatywę każąc płacić ogromne podatki i domiary. Dlatego podjął pracę w Spółdzielni w Raciborzu, gdzie robił obuwie ortopedyczne. Przepracował tam 25 lat. Kiedy zbankrutowała, zlikwidowano ją. Część fachowców wyjechała do Niemiec, on założył własny zakład, początkowo przy ul. Solnej, później przy ul. Chopina. Różni klienci przychodzili. Wspominam ich z sentymentem. Wielu z nich już nie żyje, jak na przykład kobieta z bardzo zniekształconą stopą z Kuźni Raciborskiej, której nikt nie potrafił zrobić wygodnych butów. Uszyte przeze mnie tak jej pasowały, że tańczyła z radości! Nie żyje też pan Mieczysław, dla którego robiłem obuwie ortopedyczne. Nieraz opowiadam synowi te historie o ludziach i w jaki sposób robiło się protezy - po prostu strugało się kawałek kija i mocowało do niego pasek. Nie było maszyn takich jakie są dzisiaj - była tylko jedna - do szycia cholewek. I to wszystko. Materiały były kiedyś lepsze - dobrze wyprawiona skóra spełniała wszelkie niezbędne wymogi. Teraz po dobry materiał trzeba jeździć aż do garbarni w Brzegu i Nysie - rozkłada ręce.
Odskocznią od pracy podczas tych wszystkich lat ślęczenia w warsztacie szewskim było dla pana Stanisława granie na instrumentach, szczególnie na trąbce. W 1945 r., podczas pobytu w Niemczech wstąpił ochotniczo do orkiestry wojsk generała Andersa - Artystycznego Zespołu Obozowego Oficerów Polskich „Dössel” w Paderborn w Westfalii. Do dziś przechowuje pieczołowicie na pożółkłej kartce tekst piosenki, którą grywali: Boże Ojcze Wszechmogący, Ty znasz mego serca ból, Ty wysłuchaj naszych próśb, więc nas do Ojczyzny wróć”. Już po powrocie do Polski grał na weselach, w restauracjach. To rodzinne - mówi. Muzykalni byli zarówno dziadek, babcia jak i ojciec. Jego młodszy syn też gra na tenorze, starszy na trąbce w Grupie Bez Nazwy w „Strzesze”, jest też kapelmistrzem w Cukrowni w Raciborzu. Obydwaj grali w orkiestrach garnizonowych w Opolu. Dlaczego jeden z nich - Franciszek, zdecydował się na przejęcie warsztatu po ojcu? Trzeba kontynuować tradycję rodzinną - odpowiada z uśmiechem zapytany.
Ewa Halewska