Polska wyrabowana i biedna
Aż się serce śmieje
(1 godz. 3.X.1941 r.) Najważniejsze wydarzenie, które musi przejść do historii, jako dzień heroizmu na Śląsku, to jest 3 maja 1920 r. Było to 3 maja, była to niedziela, lud śląski po pierwsze w swy historii we wszystkich miastach wyszedł na ulice, aby przed światym zadokumentować swoją polskość. Już od rana do wszystkich miast na Śląsku ściągał z wiosek lud śląski grupami albo jak to się u nas powiada całymi procesjami. I w Raciborzu zapełniały się ulice. Od południa ciągło wszystko ku „Strzesze” jako do punktu zbornygo, skąd się miał rozpocząć pochód na miasto. Spaniale i barwno wyglądał lud w taki masie z radosnymi minami na twarzach, wystrojony w swe wiejskie stroje przetrwałe setki lat. Niejeden musiał myśleć „Aż się serce śmieje”, gdy się widzi tyla Polactwa razym zebrano i wszystko to tak zuchwale i wesoło patrzy, że gdy się to tak widzi, to się nie chce wierzyć, że 600 lat jesteśmy w niewoli.
Z wszystkich stron powiatu, wszystkimi ulicami prowadzącymi do miasta, ściągało się coraz to więcy ludu. Niemców krew zalewała od złości na widok tych mas dziarsko kroczących z polskim śpiewem na ustach. Na przodzie szli uroczyście wystrojeni chłopcy, względnie byli żołnierze z armii niemieckiej na swych koniach, po tym chłopy, kobiety, przeważnie prowadząc w rękach rowyry lub pieszo, w szeregach, w czwórkach. Za niemi na formankach starsi gospodarze z gosposiami. Mało która z tych kompanii, bo tak je można nazwać, żeby była bez jakieś wiejskie kapele. Pewne wioski nawet się zdobyły na oryginalne tradycyjne muzykę wojskową, flety i tromole.
Polski parademarsch
Oryginalnie się to słuchało, jak takich trzech byłych Spielmannów grało na fletach a trzech na tromolach „Ospały i gnuźny, zgrzybiały tyn świat” z pewną domieszkom marszy „Alte Kameraden” albo „Fryderikus Rex”. Czy mały, czy wielki, czy były kapral, czy jakiś inwalida kularz, czy też kobieta lub dziwucha, to wszystko trzymało przy tych dźwiękach tak egzotycznych skurpalatnie „pewny krok”, że nawet starego pruskiego puł-kownika serce by się z radości śmiało na widok takiego „Parademarschu”.
Niepoliczone sztandary biało-czerwone i śląskie niebieskobiałe upiększały widok tego pochodu. Transparenty z patriotycznymi napisami wyrażały nastrój i to co czują i czego żądajom ci, co za niemi kroczą. Parę ich do dziś mam w pamięci, jak: „Wschodzi nam słońce wolności”, „Polka matka nasza - Niemiec to macocha”, „Polak brat Ślązaka, zaś Prusak to kat”, „Prędzej wyschnie woda w Odrze, niźli Ślązak się wyprze Polski”, „Co Piasty potracili to my chłopy naprawili i Śląsk Polsce zdobyli”, „Śląsk to polska kraina, nie germańska oszkrabina”, „Póki czas pieronie, ku Berlinu syp Germanie”.
Śląsk musi być polski
Trudno by to wszystko potrzymać w głowie, za to wygłosiłem ich parę z trudym z głowy i to te najbardzie charakterystyczne. Poza tym znane były i bardzi popularne ogólnonarodowe ślogany i hasła umieszczane na transparentach. To jednak chcę stwierdzić, że ilościowo te regionalne śląsko-polskie transparenty były w większości. Lud śląski wtedy był jeszcze w swy prostocie bardzo prostolinijny w jego patrzeniu i rozumowaniu. Polska wyrabowana i biedna, Śląsk zamożny, za to musi Polsce pomóc, ażeby to móc, musi Śląsk należeć do Polski i basta. A że lud śląski - przez to, że Niemcy co mogli to z niego zdzierali - nigdy nie znał jakieś pomocy i opieki w swym nieszczęściu i trwodze, przyzwyczajał się już przez całe pokolenia do wzajemne pomocy. Na Śląsku to w wioskach było samo zrozumiałe, że jak gdoś z gospodarzy się wypalił, że jemu wszyscy pomogali. Każdy dał tyle co mógł, a może i więcy. Nie tylko to, co do życia potrzebował, ale pomagano mu nawet przy budowie domu. Gdo mioł las, dawał drzewo, gdo gliniok z szopom, tak zwaną cegielnia polną, tyn pozwoliał na zrobienie cegły lub sam taką podarował, co stało w jego siłach. Inni stawili formankę lub pomagali ręcznom pracom.
Było to niepisane prawo od niepamiętnych czasów skrupulatnie przestrzegane. „Co ciebie dziś, to może mnie jutro”. To przekonanie nosioł każdy w sobie, gdy bez jakieś prośby posłoł do „pogorzelca” (tak ich zwano) z ofertą, że jak by potrzebował tego lub owego, to ma posłać do niego lub wskazać, kiedy co lub gdzie, to się albo pojedzie lub przywiezie.
Amnestia dla trafionego
W wypadku nieszczęścia, to następowało coś w rodzaju amnestii dla trafionego. Wtedy się wszyscy w wiosce z nim pogodzili. Obrazy, ja, nawet długoletnie procesy znikały wtedy w zapomnienie, podali się rękę i zgoda. Pon Boczek (pan Bóg) go skorało i cóż robić, jest kara i to znak, że się trzeba zgodzić z biedokiem. A jeżeli tyn, co był skarżycielym, to wtedy poszedł do przeciwnika i zgodzioł się z nim słowami: „Widzisz, Pon Boczek mnie karze, dotyknył mnie nieszczęściem, pójdź do sołtysa lub na faram (plebaniom) i zgódźmy się. Trudno by mi było w moi pamięci czy z własnych przeżyć, czy z opowiadań starszych znaleźć wypadek, żeby gdzieś w naszy wiosce w nieszczęściu, by nie przyszło do zgody.
Stary Okrant, przezywany w wiosce Krzywypysk i daleko w okolicy znany proceśnik, tyn aż cztery razy się wypalieł. I to zawdy wtedy, kiedy zaś parę procesów zbroił. Zawdy go podpalił gdoś z wioski, aby nie karmić darymno sądy w Raciborzu. A inakszy z Okrantym nie szło dojść do końca i zgody, bo to sporok (uparciuch). A nigdy na to by się nie było zdobył, żeby się pogodzieł, choćby jeszcze gorszy od niego był uprzliwiec.
To samo przy jakiemś nieszczęśliwym wypadku, jak śmierć żony lub ulubionego dziecka, albo dotkliwsza utrata dobytku jak koni. Może komuś podpadnie odróżnienie „żony lub ulubionego dziecka”, tak, bo to strata może bardziej bolesna i dotkliwsza, anieżeli kiedy zemrze strzec, a choćby ojciec lub matka, albo też dziecko, gdzie ich w rodzinie cała gromada. W pierwszym wypadku na wiosce rozumuje się i mówi: „Bóg mnie skarał, zostały sieroty” lub „Cieszył żech się, że bydam miał pomoc, a teraz mi zemrzył jedyny syn”. W drugim zaś się powiada: „Boże dej im tam lekki odpoczynek, dość się już na tym świecie natrapili, Bóg się nad niemi zmiłował i powołał do siebie”.
Ocyna śmierci
Zazwyczaj jest tak, że starcy to ciężar w rodzinie, zawadzajom, uprzykrzajom się drugim, tak że nie tylko zmarłym, ale też i żyjącym ich śmierć przyniesie ulgę. Wcale tam, gdzie już nawet trzy pokolenia się gniotą na kupie, co często bywa na wioskach. Dla poety lub człowieka przeczulonego, to może barbarzyństwo lub surowość? O nie, to też coś naturalnego dla ludzi bardzi związanych z naturą, coś co już zawdy bywa w mieszkaniu, w stajni wśród swego dobytku. Lud wiejski robi i musi robić swoje różnice, nawet w ocynie śmierci, bo go do tego zmusza konieczność. W tym zaś nic tego nie zmienia, że jednakowoż wszystkie pogrzeby są obchodzone wedle zasobów. Także od tkliwości jaką odczuje człowiek trafiony nieszczęściem i jak komuś nieszczęście dokuczy.
Tak samo jest na wiosce, co do weseli. Pomimo że gra muzyka, młodzi się cieszą, to zawdy jest gdoś, który nie ma ochoty do uciechy. Zwyczaj jest zwyczajem i pewnym prawym, choć też niepisanym, a jednak pewnego rodzaju „musym”. Wedle tego zwyczaju albo jak gdo chce „musu”, obchodzi się huczne wesela, które niemało kosztujom. Zazwyczaj już wyprawa „młode pani” nie tania i do tego jeszcze weselisko i wano tyż by trzeba, tak że ojca weselnego a niemniej matkę już całe miesiące naprzód głowa niemało boli.
A tu u nas w raciborskim powiecie i na całem Śląsku było do ostatnich czasów, że się posyła tak zwaną „pocztę”. Jest to masło, ser, jaja, nawet kury, gęsi, kaczki, indyki; naturalnie już wyprawione, aby z tym było mniej roboty. Dla ulekszenia gosposi w przygotowaniu wesela, w którym zazwyczaj bierze udział kilkaset osób. U nas weseliska, trzeba widzieć, trwajom i po parę dni.
Opracowanie Ryszard Kincel