Zginęli w piekle
Odstrzały węgielnych wyrobisk są na kopalni codziennością. Od czterdziestu lat wszystkie tego typu działania na jastrzębskiej kopalni kończyły się szczęśliwie. Inaczej było tym razem. Poranny strzał, dla dziesięciu z górników, okazał się ostatnim. Zostali spaleni, to wielka tragedia. Zginęli w piekle - mówi jeden z ratowników. Temperatura powietrza w momencie wybuchu przekroczyła tysiąc stopni Celsjusza, a ze względu na potężne stężenie tlenku węgla górnicy nie mieli czym oddychać. Koszmar rozegrał się około trzy kilometry od szybu, a w pobliżu tego miejsca pracowało 47 górników. Gdyby nie zapory, wszyscy mogli stracić życie. W momencie eksplozji znajdowałem się pomiędzy dwoma tamami wentylacyjnymi, około dwustu metrów od miejsca eksplozji. Zamknąłem jedną z nich i poczułem silny podmuch, nie wiedziałem co się dzieje, nie było żadnego hałasu, cisza. Straciłem przytomność. Moi koledzy byli kilkadziesiąt metrów przede mną, nie mieli przed sobą żadnych zabezpieczeń, byli bez szans. Codziennie jeździłem z nimi w pociągu, spod szybu na miejsce pracy. Miałem być obok nich, bowiem za pięć minut zamierzałem przedostać się w to miejsce do napędu kolejki. To potworna tragedia, za pół godziny mieliśmy kończyć szychtę - mówi Marian Stolarski, jeden z dwóch rannych górników.
Na kolanach
Coś się stało na kopalni - to pierwsza wiadomość, jaka do mnie dotarła, kiedy przyszedłem do pracy na ranną zmianę. Wówczas wiedziałem, że jeden z górników jest poparzony, a drugi poważnie poturbowany. Natychmiast rozpoczęliśmy akcję ratowniczą i przeliczanie załogi, która pracowała w tym rejonie. Mieliśmy nadzieję, że na miejscu pozostał jedynie strzałowy, a reszta górników jest w drodze pod szyb. Czekaliśmy na nich na górze. Niepokój wzrastał, kiedy kontrole na markowni i lampowni wykazywały braki w sprzęcie. Kiedy było już pewne, że jest dziesięć ofiar, przeżyłem szok - mówi Stanisław Płużek, pełnomocnik dyrektora KWK „Jas-Mos” ds. zarządzania bezpieczeństwem pracy.
Wybuch zniszczył 130 metrów chodnika. Żywioł pozostawił po sobie ogromne zniszczenia, a przede wszystkim ludzkie zwłoki. Ciała nie uległy całkowitemu spaleniu, bowiem działanie wysokiej temperatury było chwilowe. Dostęp do wyrobiska był utrudniony, bowiem uszkodzony został system przewietrzania. Pierwsze ekipy ratownicze pojawiły się na miejscu kilkadziesiąt minut po wybuchu. Jako pierwszy zjechał na dół zastęp ratowniczy miejscowej kopalni. Na górze słyszano każde słowo wypowiadane przez ratowników, gdyż utrzymywali oni stały kontakt ze sztabem na powierzchni. „Nie zrywajcie z nami łączności, mówcie cały czas. Mamy jednego... nie żyje, drugiego... nie żyje, trzeciego, też nie żyje!” - mówili z przerażeniem. Pierwsza z ekip wydobyła pięciu górników, natomiast grupa z Okręgowej Stacji Ratownictwa Górniczego z Wodzisławia weszła w chodnik jako druga i wydobyła kolejne trzy ofiary. Cały czas szliśmy tam z nadzieją, że wyciągniemy żywe osoby. Niestety zastaliśmy ich ciała w pozycji klęczącej. Tkwili tak z twarzami ukrytymi w dłoniach wetkniętych w chodnikowe podłoże. Mieli popaloną skórę, a hełmy, zrobione ze specjalnie testowanego tworzywa, zostały stopione. To były ułamki sekund. Na miejscu napotkaliśmy mnóstwo porozrzucanych rzeczy. Wystawały deski, pręty i gwoździe, a każde zahaczenie mogło spowodować uszkodzenie aparatu tlenowego. To była trudna akcja - mówi Krzysztof Niemczyk, jeden z wodzisławskich ratowników. Ostatniego z górników wyciągnięto po pięciu godzinach. Zaraz potem rozpoczęto przewietrzanie chodnika. Akcję zakończono o północy. Miejsce zabezpieczono, a dzień później na dół zjechały komisje, które przeprowadziły odpowiednie oględziny i ekspertyzy mające ustalić przyczyny tragedii.
Kozły ofiarne
Co się stało i czy ktoś zawinił? To główne pytanie stawiane przez pracowników kopalni. Prawdopodobną przyczyną tragedii był wybuch pyłu węglowego. Mówi się również o eksplozji metanu, jednak jest to hipoteza mniej prawdopodobna. Zdaniem jednego z pracowników biura BHP, wszystkie wyrobiska kopalni są oczujnikowane i przy prawidłowym ich zainstalowaniu i działaniu nie może być mowy o eksplozji. Przy wzroście stężenia metanu w atmosferze do 2 procent, następuje automatyczne wyłączenie całego rejonu spod napięcia i wycofanie załogi. Natomiast do wybuchu może dojść przy stężeniu od 5 do 9 procent - dodaje. Coraz częściej mówi się o błędzie górnika strzałowego, jednak jego koledzy uważają, że swoje zadania wykonywał prawidłowo i zgodnie z górniczym rzemiosłem. Wizja lokalna pozwoli nam odpowiedzieć na podstawowe pytanie: dlaczego doszło do wybuchu i dlaczego grupa górników przebywała w niedozwolonym miejscu i nie wycofała się ze ślepego wyrobiska - twierdzi Augustyn Holeksa, naczelny inżynier i zastępca dyrektora KWK „Jas-Mos”, prowadzący akcję ratowniczą. Nad kopalnią unosi się łuna wzajemnych osądów, domysłów i szukania winnych. Wielu z górników nie wytrzymuje napięcia, pęka i pod wpływem emocji wypowiada to, co od dłuższego czasu siedzi w nich głęboko. Mówią o naciskach i wymaganiach stawianych im przez pracowników nadzoru. Ich zdaniem liczą się wykonane metry i tony wydobytego węgla, człowiek zaś jest na ostatnim miejscu. Obecnie próbuje się zrobić z górników kozłów ofiarnych. Mówi się, że sami są sobie winni. Najłatwiej jest osądzić tego, który nie potrafi się bronić. Bulwersujące jest dla nas wydawanie przedwczesnych osądów. Należy pamiętać, że specjalne ekipy ciągle jeszcze ustalają przyczyny tego dramatu - mówi Zbigniew Tracz, górnik KWK „Jas-Mos”. Wśród załogi pojawiły się również sugestie o powszechnej praktyce oszukiwania metanowych czujników, poprzez wrzucanie ich do lutni czy na ziemię. Wówczas pomiar jest błędny, bowiem gaz unosi się do góry. Zdecydowanie jednak tym doniesieniom zaprzecza S. Płużek z BHP. Nie podejrzewam nikogo z dozoru o wydawanie takich poleceń, ponieważ każdy zdaje sobie sprawę z powagi zagrożenia - przekonuje. Na kopalni mówi się również o niekorzystnej dla górników rotacji załogi. Dzień przed tragedią odbyło się spotkanie związków zawodowych z dyrekcją kopalni, na którym dyskutowano właśnie o tej sprawie. Przemieszczanie załogi prowadzone przez nadzór, jest często niezrozumiałe. Wykwalifikowanych górników, ze względu na braki ludzkie, przenosi się często do przodka. Tak było w przypadku drugiego z rannych górników, który z ciężkimi poparzeniami przebywa w szpitalu w Siemianowicach. Dopiero od siedmiu dni pracował na tym oddziale, wcześniej natomiast wiele lat wykonywał inną robotę - wyjaśnia Jan Diakowicz, górnik tutejszej kopalni.
Mamo, gdzie tatuś?
Już po godzinie szóstej rano, pod bramą kopalni, ustawiały się tłumy ludzi. Najczęściej były to żony górników, którzy przed kilkudziesięcioma minutami wyszli do pracy na ranną zmianę. Ofiarami wypadku nie byli jednak ich mężowie, ale górnicy, których mieli oni zastąpić. Widok był przerażający. Płacz matek, żon i dzieci, a także przypadkowych ludzi, którzy, na wieść o tragedii, stawili się pod kopalnią. Po wypadku osobiście odwiedziłem cztery rodziny zmarłych górników, w tym także najbliższych mojego przyjaciela, z którym chodziłem do szkoły i 18 lat pracowałem na tej kopalni. Dokładnie 20 maja 1976 roku razem przyjęliśmy się do pracy. Kiedy tam wszedłem zastałem przerażający widok. Dzieci zamknięte w pokoju ciągle czekały na ojca, a żona przygotowywała mu obiad, przekonana, że mąż wróci, bo samochód jeszcze nie podjechał pod przyblokowy parking - mówi Joachim Langer, górnik. We wszystkich rodzinach ofiar tego dramatu obserwowano jeden scenariusz. Ciągłe oczekiwanie, w nadziei na powrót ojca i męża z pracy. Do wielu z nich, przez długi czas po tragedii, nie docierały dramatyczne wiadomości. Nie mogli uwierzyć w to co się stało. Największy szok przeżyłem podczas spotkania z rodziną mojego kolegi. To jest nie do opisania. Gdy otworzyłem worek z jego rzeczami... Jak dzieci zaczęły krzyczeć... Człowiek choćby nie wiem jaki był twardy, w takiej sytuacji nie wytrzyma - mówi przez łzy Andrzej Ciok, przewodniczący kopalnianej „Solidarności”. Już parę godzin po dramatycznym wydarzeniu zgłaszało się wielu ludzi gotowych wesprzeć rodziny ofiar. Pomoc zaoferował także rząd. W ciągu kilku tygodni rodziny ofiar otrzymają specjalne renty. Żony będą je odbierać dożywotnio, natomiast dzieci stypendium do momentu usamodzielnienia się. Wysokość świadczeń zależeć będzie od sytuacji finansowej każdej z rodzin. Średnio będzie to tysiąc złotych miesięcznie. Ponadto dyrekcja kopalni zdecydowała, że zajmie się wszelkimi formalnościami związanymi z pochówkiem górników i pokryje koszty z tym związane. Pierwszy pogrzeb jednego z górników odbył się 11 lutego. Natomiast 17 lutego o godz. 11.00, w kościele NMP Matki Kościoła w Jastrzębiu Zdroju, metropolita katowicki ks. abp Damian Zimoń odprawił mszę żałobną w intencji ofiar tragedii i ich rodzin.
Trudny zjazd
Cień strachu i przerażenia padł na pozostałych górników pracujących od lat w tym miejscu. Wielu z nich, w dzień po tragedii, poprosiło o kilka dni urlopu. To byli ich koledzy, na dole stoją przed ich oczyma, a w wyobraźni krążą sceny, które się tutaj rozegrały. Trudno jest zjechać na dół. Do tej pory nikt nie zastanawiał się nad zagrożeniami, jakie codziennie na nas czyhają. Dzisiaj sytuacja zmieniła się diametralnie - wyjaśnia jeden z nich. Życie na kopalni zamarło. Pod bramą płoną znicze, z głośników nie leci już muzyka, a w pobliskich barach i sklepikach wstrzymano sprzedaż alkoholu. Od 6 lutego życie każdego z pracujących tu ludzi uległo zmianie. Nigdy nie będzie już tak jak dawniej, a każdemu z nich, wypowiadających przed zjazdem na dół tradycyjne „Szczęść Boże”, teraz mocniej bije serce.
Rafał Jabłoński
W wypadku na KWK „Jas-Mos” zginęli:
Radosław Lis, sztygar zmianowy, zatrudniony od 1985 roku.
Miał 35 lat, żonaty, dwoje dzieci (córka i syn).
Stanisław Mazur, górnik dołowy, zatrudniony od 1981 roku.
Miał 40 lat, żonaty, dwóch synów.
Mirosław Kogut, górnik dołowy, zatrudniony od 1986 roku.
Miał 35 lat, żonaty, dwoje dzieci (córka i syn).
Wiesław Głowacki, górnik, zatrudniony od 1984 roku.
Miał 41 lat, żonaty, troje dzieci (dwóch synów i córka).
Andrzej Jurkiewicz, cieśla, zatrudniony od 1986 roku.
Miał 33 lata, kawaler.
Bogdan Różański, górnik dołowy, zatrudniony od 1984 roku.
Miał 36 lat, żonaty, dwoje dzieci (córka i syn).
Kazimierz Knieżyk, górnik dołowy, zatrudniony od 1987 roku.
Miał 37 lat, żonaty, troje dzieci (dwóch synów i córka).
Jacek Gojny, ślusarz, zatrudniony od 1988 roku. Miał 28 lat, żonaty, córka.
Andrzej Chwołek, elektromonter, zatrudniony od 1976 roku.
Miał 43 lata, żonaty, dwóch synów.
Ryszard Honisz, górnik dołowy, zatrudniony od 1982 roku.
Miał 42 lata, żonaty, trzech synów.