Czesi mówią Dobri Den!
W ciągu dziesięciu godzin przejechałyśmy około 70 km. Zwiedziłyśmy czeskie Wierzniowice, Dolną Lutynię, Bohumin i Szylerzowice. Na czeskich drogach jest mniej samochodów, za niewielkie pieniądze można spróbować czeskich przysmaków: zupy czosnkowej, langoszy i smażonych hermelinów, czyli serów pleśniowych. Czesi z przygranicznych wiosek są bardzo mili, jeden z nich jechał z nami z Dolnej Lutyni aż do Bohumina, żeby pokazać nam drogę. Przy wielu domach są baseny z błękitną taflą wody. Wydaje się, że czas płynie tutaj wolniej i spokojniej. Tyle mówi się o wpółpracy transgranicznej, o otwarciu granic. Warto wziąć rower i przekonać się o tym samemu.
Wyruszamy z Turzy Śląskiej na wycieczkę rowerową do Czech. W wakacyjnej wyprawie biorą udział trzy osoby: (od lewej) Olga Przybyła- Kokot, pedagog i logopeda, Iwona Romanowicz - nauczycielka historii oraz autorka zdjęcia, Iza Salamon - dziennikarka „Nowin Wodzisławskich”. Jest godzina 12.00, pogoda dopisuje. Jedziemy ścieżkami rowerowymi przez Kolonię Fryderyk, Gorzyczki. Trasa jest bardzo przyjemna, prowadzi głównie przez pola i las. Nie musimy uciekać przed pędzącymi samochodami, nie duszą nas spaliny. Możemy za to swobodnie rozmawiać, popijać wodę i podjadać po drodze słodkie maliny. W Turzy Śląskiej mijamy smutny obrazek: tory kolejowe rozkradzione przez złodziei. Aż kusi ponarzekać na polską rzeczywistość… Ale nie! Szkoda na to wakacji i pięknej pogody. Rozmowa schodzi więc na znacznie przyjemniejsze tematy: urlopowe plany, kulinarne przepisy i zabawne wspomnienia z podróży.
Czy jest tam ktoś? Nie ma żywej duszy. Nikt od nas nie chce dokumentów, nie kontroluje. Wokół cisza, nie ma nikogo. Po czeskiej stronie witają nas jedynie transgraniczne, wszędobylskie komary i piękna pogoda, tak jak w Polsce. Wjeżdżamy do czeskich Wierzniowic, w powiecie karwińskim.
Miłe panie sprzedawczynie ze sklepu „Veranka” z czeskich Wierzniowic: Pavla Cernochova, Anna Czerna, Vera Copikova i Bozena Copikova. „Będziemy w waszej gazecie? Znamy Wodzisław” - mówią Czeszki.
Słynne czeskie langosze - przysmak wielu Polaków. Przypomina nieco rozwałkowany pączek, z tym że zamiast marmolady, podawany jest o ostrym, czosnkowym sosem i keczupem. Kosztuje 25 koron.
Jesteśmy zaledwie kilka kilometrów od Polski, a już inne zwyczaje. Przypadkowo napotkani Czesi witają nas radośnie „Dobri Den!”, jakbyśmy się znali od lat. Serca nam rosną. Słońce grzeje. Inny miły widok: w stojącej gdzieś przy drodze budce telefonicznej leży, jakby nigdy nic, książka telefoniczna. „No w Polsce to by już jej dawno nie było” - kręcimy głowami zaskoczone. Podbudowane tym widokiem, stawiamy rowery przed sklepem nie martwiąc się zbytnio o ich zabezpieczenie przed ewentualną kradzieżą. Jak się potem okazuje, rzeczywistość u naszych sąsiadów nie jest tak różowa. Pytamy jednego z mieszkańców: „I jak wam się teraz żyje w Unii?”. Czech macha ręką sceptycznie. „Piwo droższe o dziesięć koron, a ile złodziei! Coraz więcej!” - stwierdza krótko. “Ale u was może ich policja chociaż łapie?” - próbujemy żartować. Nasz rozmówca kręci głową. Śmiejemy się wszyscy ze „wspólnych” problemów.
Z Bohumina jedziemy przez polskie Chałupki z powrotem do...Czech, tym razem do czeskich Szylerzowic. Czas na dobrą kolację: smażone „hermeliny” z sosem czosnkowym, sałatkę grecką i górę frytek. W pobliżu rozciągają się jedne z największych pól golfowych w Czechach. Podziwiamy wspaniały, chociaż troszkę podniszczony pałac bogatego von Rothschilda. Chcemy jeszcze napić się kawy w Pałacyku Myśliwskim. Niestety skończyły się już nam korony, a złotówek w czeskiej restauracji nie przyjmują. Wracamy więc przez Olzę i Gorzyce. Małą czarną wypijemy już w domu.
(izis)