Świat u stóp
„Jeśli naprawdę chcesz stanąć na szczycie, jeżeli do tego dążysz, to możesz to osiągnąć” - są to słowa wypowiedziane przez któregoś z polskich alpinistów w ośrodku szkolenia na Hali Gąsienicowej. Do słów tych wracałem często w trudnych sytuacjach, czy to było w Beskidach, Tatrach czy w Alpach” - o swojej pasji zdobywania gór opowiada Jan Wija z Wodzisławia.
Góry moich marzeń
Zdobywaj szczyty
W tych czasach nad Czarnym Stawem, powyżej Morskiego Oka, była jeszcze straż graniczna w namiocie. Pogoda była wtedy nie najlepsza, mglista, ale wyruszyliśmy i po kilku godzinach byliśmy na szczycie. Dotknąłem tylko kamienia granicznego i szybko zszedłem w dół. Po dwóch tygodniach wróciłem w to samo miejsce przy pięknej, słonecznej pogodzie. Do Zakopanego jeździłem wtedy kilka razy w roku, ulubionym moim miejscem jest Murowaniec – schronisko na Hali Gąsienicowej, położone na wysokości 1500 m.n.p.m. Panuje tam zawsze swoista atmosfera. Pięć minut drogi z Murowańca znajduje się „betlejka” - Ośrodek Szkolenia Alpinistów, przez który przewinęły się największe sławy polskiego himalaizmu. Byli to nieżyjący już Jerzy Kukuczka, Wanda Rutkiewicz po najlepszych obecnie, takich jak Krzysiek Wielicki czy Rysiu Pawłowski. Byłem tam kiedyś przed kolejnym moim wyjściem w góry i wpadła mi w rękę książka o słynnym Matlernhornie. A że pogoda była zła, wziąłem się za czytanie.
Idealna góra
Matlernhorn pod względem wysokości zajmuje dziesiąte miejsce w Europie (4477 m.n.p.m), jednak urodą, pięknem, a także trudnością zdobycia pokonuje wszystkie inne. Jest symbolem góry idealnej. Opisany został w wielu książkach, sfilmowany i sfotografowany z każdej strony. Jest bodajże najbardziej znaną górą świata. Marzyłem, żeby chociaż z bliska popatrzeć na nią. Moje marzenie spełniło się dopiero w 1991 roku. W czerwcu przez dziesięć dni pracowaliśmy na plantacji, żeby następne dziesięć spędzić w Alpach. W planach mieliśmy oczywiście zobaczyć Matlernhorn, spróbować podejść jak najwyżej i zdobyć Braithorn – czterotysięcznik. Pojechaliśmy w trójkę: Emil Witos, Janek Moczydłowski, znany przewodnik górski z Jastrzębia Zdroju i ja. W kolejnych latach odwiedzaliśmy jeszcze to miejsce. W 1993 roku postanowiliśmy zdobyć Mont Blanc. Przez pierwsze dni podeszliśmy pod grań Gouter (3110 m.n.p.m.). Spojrzeliśmy w górę. Grań była ogromna. Robiła wrażenie.
Modlitwa w burzy
Następnego dnia we dwójkę, z Jankiem Moczydłowskim, który był doświadczonym przewodnikiem i był już raz na Mount Blanc, ruszyliśmy na szczyt. Pierwszym błędem było to, że wybraliśmy się za późno. Wyjechaliśmy kolejką na 1600 m, Na wysokości 2400 m jeździ kolej zębata, ale spóźniliśmy się. Zanim doszliśmy do lodowca, było już późne popołudnie. Pokazały się chmury. Doszliśmy do grani i spotkaliśmy dwóch Słowaków.Wymieniliśmy poglądy o pogodzie. Ruszyliśmy za nimi. Gdzieś w połowie drogi zaczął sypać drobny ni to śnieg, ni to grad. Do schroniska mieliśmy jakieś pół godziny. Zrobiło się ciemno, w oddali zaczęło się błyskać. Pioruny biły taką mocą, że cały czas było jasno. Huk był niesamowity, ogień gonił od jednej liny do drugiej. Świadome czekanie na śmierć jest rzeczą straszną, przelatuje mi przez myśl, czy będę się długo męczył. Zacząłem się modlić. Straciłem świadomość. Gdy się ocknąłem, leżałem pomiędzy dwoma głazami. Jedną nogą, jedną ręką mogłem ruszać, reszty nie czułem. Gdy tak leżałem, jeden z rozbłysków rozjaśnił schronisko, było jakieś 50 m powyżej. Burza oddalała się. Obsługa schroniska zjechała po mnie na linach, wciągnęli mnie do góry. Pokazałem, że na dole jest jeszcze kolega. Narzucili na mnie trzy koce. Ale ja cały dygotałem z zimna i przeżyć. Po jakiejś godzinie przyszli mi powiedzieć, że zeszli do końca stalowych lin, ale kolegi nie znaleźli.
Silniejsze od strachu
Długo znosiłem ból po jego śmierci. Przez trzy miesiące miałem popękane żebra. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że moja pasja jest zbyt niebezpieczna. Mam wspaniałą rodzinę, żonę, dwie córki. Mogę przecież robić tyle rzeczy. Dlaczego się wychylam? Z tymi myślami mocowałem się następne dwa lata. Jeżeli niebiosa darowały ci życie, nie przeciągaj struny - ostrzegałem sam siebie. Nagle dowiedziałem się, że Witold Salamon z Rybnika, wielki miłośnik i znawca Alp, organizuje swoją trzecią już eskapadę w Alpy. Gdy popatrzyłem na trasę, która wiodła od Dolomitów aż do Zermatt pod Matlernhorn - musiałem tam być, to było jak narkotyk. Wyprawa firmowana przez wodzisławski PTTK zorganizowana była perfekcyjnie. Zdobyliśmy najpierw najwyższy szczyt Marmolada (3342 m. n. p. m.). Potem, góra moich marzeń – Matlernhorn – stanęła przede mną. Zdobyliśmy ją 17 lipca 1995 roku. Przypomniały mi się słowa: „Jeśli naprawdę chcesz stanąć na szczycie, jeśli naprawdę do tego dążysz, to możesz to osiągnąć”. Góry swoją mocą prowokują nas, żeby się z nimi zmierzyć. Trzeba zawsze czuć do nich szacunek,
inaczej mogą cię pokonać.
Dla kolegi
W lipcu 1997 roku znaną już trasą przez Niemcy udałem się do Chamonix. Postanowiłem iść sam. Wyruszyłem 29 lipca wcześnie rano, po godzinie byłem już pod granią Gouter. Tu rozegrała się nasza katastrofa cztery lata temu. Szedłem krok po kroku. Dedykowałem to wejście mojemu koledze, z którym w tym miejscu rozstaliśmy się na zawsze. Następnego dnia byłem już na szczycie Mount Blanc. Rok później zdobyłem Dufouspitze. Jest to drugi pod względem wysokości szczyt w Europie (4634 m.n.p.m.). W 1999 roku zdobyłem dwa alpejskie czterotysięczniki.
(Jan Wija, izis)