Zapiski z pamiętnika Łukasza podróżnika. Trzy obrazy z Palazzo Barberini i trzy krótkie do nich komentarze
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
Szanowni Państwo, i tym razem proponuję coś rzymskiego, a więc coś tak rozumiem tu owo „coś rzymskiego” związanego z moim obecnym pobytem w Wiecznym Mieście; piszę niniejsze 19. i 20. dnia września. Będzie to zarazem coś nietypowego, a przynajmniej dotąd przeze mnie Państwu nie oferowanego: będą to mianowicie trzy krótkie, poświęcone różnym kwestiom refleksje jako punkt wyjścia mające obrazy, które miałem możność widzieć we wspaniałym Palazzo Barberini, dziś przeobrażonym w oddział włoskiego muzeum narodowe-go. Ufam, że każdy z Państwa pośród skąpych tych myśli zdoła cokolwiek dla siebie, dla zbudowania i pokrzepienia swojej duszy znaleźć.
I. De vanitate
Angelo Caroselli (1585-1652), „Vanitas”, 1620-1625, olej na desce, 50 x 37 cm.
Obraz Carosellego jest niezmiernie, moim zdaniem, interesujący. Oto niemłoda już, ale też jeszcze i nie stara, ot, kobieta dojrzała, powabna, ładna, wiesza na ścianie kartę z napisem: „Vanitas vanitatum et omnia vanitas”, „Marność nad marnościami i wszystko marność” (Koh 1, 2). Kobieta patrzy za siebie, szczerze i serdecznie, promiennie, całą rozświetloną swoją twarzą się śmiejąc. Oglądając dzieło, odnosimy wrażenie, że bohaterami przedstawionej przez się sceny artysta uczynił także nas: stoimy jakby tuż za kobietą i ciekawie spoglądamy przez jej ramię, co to za plakat ona mocuje, ona tymczasem zwraca swe oblicze do nas i się śmieje. Patrząc na płótno, zastanawiamy się: czy owa kobieta nie śmieje się aby z nas? Toż nie da się tego wykluczyć i tak właśnie być może: jeśli bowiem całą nadzieję naszą pokładamy w dobrach doczesnych, podczas kiedy one są, jak głosi napis, marnością i podczas kiedy ona o tym, że dobra doczesne są marnością, wie, to ma ona prawo, a nawet obowiązek z nas się śmiać, bośmy wówczas istotnie śmiechu warci… Intrygująca moc obrazu Carosellego tkwi chyba w zaskakującym zestawieniu rozweselonej kobiety i poważnego oznajmienia, jakie ona światu obwieszcza: to zestawienie zmusza, jak się wydaje, do rozmyślenia na temat naszego stosunku do tego, co mamy, a czego za chwilę już mieć nie będziemy. A może obserwowana przez nas kobieta nie śmieje się wcale z nas, ale śmieje się z nami?… z tego, jak przedziwnie ten świat jest urządzony, z tego, że wszystko, co teraz jest, w końcu przeminie?…
II. De adoratione
Valentin de Boulogne (1591-1632), „Ostatnia wieczerza”, 1625-1626, olej na płótnie, 139 x 230 cm.
Na czym polega adoracja najświętszego sakramentu, modlitwa dla niejednego z nas niewątpliwie trudna, zwykło się tłumaczyć rozmaicie. Jedno z podawanych wyjaśnień, bardzo poruszające, jest takie: adoracja to spoczywanie na piersi Chrystusa i wsłuchiwanie się w rytm bicia jego serca na wzór świętego apostoła Jana w czasie ostatniej wieczerzy. Czytamy bowiem w ewangelii: „Jeden z uczniów Jego ten, którego Jezus miłował spoczywał na Jego piersi” (J 13, 23). Te to słowa zilustrował na swoim obrazie de Boulogne: na środku widzimy Chrystusa z przylgniętym doń Janem, a wokół nich poruszonych apostołów, zastanawiających się, który z nich jest zdrajcą, bo mistrz o zdradzie jednego z nich właśnie im powiedział. Inny sposób wyłożenia istoty modlitwy adoracyjnej stanowi analiza etymologiczna łacińskiego czasownika „adorare”, od którego pochodzi pojęcie „adoratio”. Analizę tę przedstawił mi tu, w Rzymie mój nauczyciel łaciny, erudyta nieprzeciętny, profesor Roberto Spataro z Papieskiego Uniwersytetu Salezjańskiego. Otóż słowo „adorare” tworzy przyimek „ad”, oznaczający ruch, którym zwracamy się ku komuś lub ku czemuś, oraz rzeczownik „os” w dopełniaczu, w którym widzimy rdzeń czy temat wyrazu, rzeczownik ten przyjmuje formę „oris” oznaczający usta, ale także, o które to znaczenie tutaj chodzi, oblicze, twarz; dodajmy, iż sufiks „-are” to końcówka bezokolicznikowa czasownika. A zatem „adoratio” to spotkanie, w którym twarz zwraca się ku twarzy: to trwanie twarzą w twarz z Bogiem, z Jezusem ukrytym w eucharystycznym chlebie.
III. De annuntiatione
Pierre Subleyras (1699-1746), „Madonna czytająca”, przed 1740, olej na płótnie, 73 x 60 cm.
Kiedy rozmyślamy o zwiastowaniu właściwie rzec by należało: o wcieleniu Syna Bożego, a więc o przybraniu przez drugą osobę Boską ciała ludzkiego, o poczęciu Boga – człowieka Jezu-sa zwykliśmy, jak sądzę, wyobrażać sobie Maryję w towarzystwie anioła, który obwieszcza jej, co ją czeka, czyli że będzie matką Boga, oraz Ducha Świętego, który w cudowny sposób powoduje, że jest ona brzemienna. Tak imaginujemy sobie scenę zwiastowania, jako że oglądając setki ilustrujących ją obrazów, w ten sposób nauczyliśmy się ją sobie przedstawiać. Płótno Subleyrasa wydarzenie zwiastowania ujmuje jednakowoż inaczej. Brak tu zarówno przynoszącego wieści od Boga anioła, jak i zapładniającej w dosłownym sensie tego słowa symbolizującej trzecią osobę Trójcy Świętej gołębicy. Główna bohaterka dzieła, jak wnosimy z czerwonego i niebieskiego koloru jej szaty oraz z śnieżnobiałego welonu okrywającego jej głowę i ramiona, Maryja, wyłania się przed nami z głębokiego cienia. Jest skupiona, wszak czyta Biblię, modląc się, podpowiada tradycja, psalmami. Więcej, oglądana przez nas Maryja przeżywa coś niezwykłego, doświadcza uniesienia: widać to na jej twarzy przede wszystkim w jej delikatnie rozchylonych ustach i zdradzają to jej złożone na piersiach ręce. Domyślamy się, że właśnie pojmuje ona, czego pragnie od niej Bóg, że właśnie mówi ona Bogu swoje „Tak” i że oto poczyna się w jej łonie Jezus. Nie mogę się powstrzymać i nie zapytać: czyż nie jest to zwiastowanie odmitologizowane?…