Żegnamy Marię Kowalczyk
Zawsze powtarzała, że dobrego producenta poznaje się po tym co na odwrocie, a klęczki to właściwa pozycja dla pracującej krawcowej. Jak przystało na prawdziwą damę kochała kapelusze i szpilki, a zły szew potrafiła odnaleźć z zamkniętymi oczami. W poniedziałek 23 marca odeszła Maria Kowalczyk – ikona raciborskiego krawiectwa.
Życie szyte na miarę
– Wraz z jej odejściem kończy się jakaś epoka raciborskiego rzemiosła, które tworzyła od lat 60. – mówi starszy Cechu Bernard Korzonek i podkreśla, że była osobą, która w pracy społecznej zawsze potrafiła się dostosować do każdej sytuacji. – Zmieniały się ekipy rządzące, a ona zawsze z oddaniem działała na rzecz Cechu, będąc w jego zarządzie, czy pełniąc rolę szefowej komisji egzaminacyjnej w swoim zawodzie – wymienia pan Bernard.
Swoje pierwsze doświadczenia zawodowe zaczęła zdobywać w zakładzie krawieckim pani Soboty w Miasteczku Śląskim. Naukę rozpoczęła podczas wojny, jako 12-letnia dziewczynka, i po latach wspominała, że była to nie tylko szkoła krawiectwa, ale i życia. – Po pracy musiałyśmy wszystko posprzątać, wyczyścić maszyny i umyć podłogi. Nie było żadnej taryfy ulgowej. Wszystko wykonywałyśmy ręcznie. Trzeba było wiedzieć jak ciąć, fastrygować i robić zaszewki. Lewa strona sukienki musiała być tak samo dobrze wykonana jak prawa. Pętelkowanie to była podstawa – opowiadała podczas naszego spotkania w lipcu 2013 roku. Kiedy wiele lat później została nauczycielką w szkole zawodowej przy ul. Fornalskiej w Raciborzu, żadna uczennica nie wiedziała co to pojęcie oznacza. Przez osiem lat uczyła tam rysunku, technologii i materiałoznawstwa. Żadne zajęcia nie mogły jednak zastąpić doświadczenia zdobywanego przy maszynie, zwłaszcza gdy zaczynało się od ręcznego szycia delikatnych sukni ślubnych. To właśnie te suknie, które potem stały się domeną jej córki Gabrieli, sprawiły, że nazwisko Kowalczyk nieodłącznie kojarzono z branżą ślubną.
Po wojnie skończyła szkołę zawodową w Tarnowskich Górach, potem zrobiła maturę, a mistrzowski egzamin krawiecki zdała w Raciborzu, gdzie przeniosła się w 1965 roku. Do naszego miasta trafiła dzięki mężowi, który jako konstruktor został oddelegowany z Tarnowskich Gór do pracy w Fabryce Kotłów w Raciborzu. Wkrótce mieszkanie przy ul. Łąkowej stało się pierwszym zakładem pracy pani Marii, bo razem z sąsiadką zaczęła w nim szyć fartuchy. Ta praca nie mogła jednak dać satysfakcji mistrzyni, która zaczynała od skomplikowanych sukien ślubnych. Sprzedawane na targu fartuchy szybko zastąpiły damskie kostiumy, suknie wieczorowe i koktajlowe, a na czwarte piętro bloku przy Łąkowej zaczęły trafiać żony lekarzy, prokuratorów i nauczycielki.
Gdy okazało się, że klientek jest coraz więcej, Maria Kowalczyk założyła własną firmę, w której zatrudniła kilka uczennic. W tym samym czasie zaczęła się też jej działalność w Cechu Rzemiosł Różnych, gdzie przez wiele lat pracowała w zarządzie. Małe mieszkanko nie mogło pomieścić zakładu krawieckiego, więc wkrótce pracownia przeniosła się do lokalu przy ul. Opawskiej. Zakupione wtedy pierwsze trzy stebnówki posłużyły do szycia sukien ślubnych i komunijnych. W latach 80. pani Kowalczyk miała już salon sukni ślubnych przy ulicy Wieczorka i zakład krawiecki przy ulicy Żółkiewskiego, w którym zatrudniała 60 krawcowych, szyjąc odzież na eksport do Niemiec. A ponieważ nie było dla niej rzeczy niemożliwych, do firmy Secendo, z którą współpracowała w RFN, dojeżdżała często sama maluchem.
Kobieta spod igły
Dla mnie była wzorem prawdziwej damy. Jej gesty, sposób mówienia i ubierania się wskazywały na osobę, która savoire-vivre miała w jednym palcu. Potrafiła być jednak tak serdeczna, że otoczka kobiety z wyższych sfer szybko pękała. Swoją pogodą ducha, szczerością i poczuciem humoru zaskarbiała sobie kolejne pokolenia raciborzan. Wciąż mam w pamięci obraz pani Marii siedzącej na schodach salonu sukni ślubnych w jej ulubionej małej czarnej. Wygląda na nim jak Coco Chanel i właśnie tak ją postrzegam, jako ikonę raciborskiej mody. Widziałam jak godnie znosi utratę wzroku i z jaką niezwykłą swobodą porusza się po salonie sukni ślubnych, który znała na pamięć. W naturalny sposób ręce stały się jej oczami. Gdy wyciągała je w geście powitania, na jej twarzy zawsze gościł uśmiech.
Właśnie taka uśmiechnięta i nie tracąca harta ducha zapadła w pamięć Sylwii Grzelak. – Mimo utraty wzroku nigdy nie stała się zgorzkniała, czy niezadowolona. Zawsze imponowała mi swoim intelektem i logiczną oceną danej sytuacji. To była kobieta na megapoziomie, jakich już dziś się nie spotyka – podkreśla.
Dla Bernarda Korzonka Maria Kowalczyk była kobietą perfekcyjną. – W tych swoich eleganckich garsonkach, płaszczach i butach na obcasach wyglądała jak spod igły. Dbała nie tylko o strój, ale i włosy. Nie tolerowała żadnych odrostów i musiała mieć zawsze dobrze ułożoną fryzurę. Miała w tym względzie do nas zaufanie, bo sama nie była już w stanie dostrzec efektów naszej pracy. Wielkim wsparciem była dla niej Gabrysia. Zawsze podziwiałem więź, która łączy te dwie silne i niezależne kobiety – mówi pan Bernard.
Do Aleksandry Rydzak zbliżyła ją choroba. – Ja byłam przed operacją biodra, a pani Maria traciła wzrok. Spotykałyśmy się codziennie w kościele i najpierw ona pomagała mnie, a potem zamieniłyśmy się rolami. Nieraz żartowałyśmy sobie, że „prowadzi kulawy ślepego”. Podziwiałam w niej to, że mimo wieku została do końca bardzo elegancką kobietą. Ja chodziłam w butach zdrowotnych, a ona zawsze na obcasach. Była też świetnie zorganizowana. Mimo że straciła wzrok, jej cały dzień był wypełniony co do godziny. W przerwach między koronką, Aniołem Pańskim i różańcem potrafiła ugotować obiad, upiec ciasto, albo zrobić zaprawy do słoików. Mówiłam jej nieraz: trzeba już odpuścić, ale ona nie potrafiła bezczynnie siedzieć. Zawsze było jakieś zadanie do wykonania – podsumowuje przyjaciółka.
Pani Żeńczak podkreśla jej serdeczność w stosunku do innych ludzi, o których nigdy nie mówiła źle. – Zawsze bardzo dobrze wypowiadała się zarówno o bliskich, jak i obcych. Wiem, że wielu osobom pomagała, choć nigdy o tym nie mówiła. Była świetnie zorganizowana, bo musiała pogodzić wychowywanie dzieci i prowadzenie domu z pracą zawodową. Dzięki swojej pracowitości i uczciwości ze wszystkim dawała sobie radę – tłumaczy pani Żenia.
Maria Smyczek wspomina wyjazd członków Cechu Rzemiosł Różnych w Raciborzu na Tagi Mody do Mediolanu. – To był projekt, z którego skorzystało dużo młodych ludzi. Zwiedzaliśmy miasto przemierzając je na nogach, więc mieliśmy na sobie obuwie sportowe. Tylko pani Maria, najstarsza w tej ekipie, założyła buty na wysokim obcasie i oczywiście dała radę. Wszyscy ją wtedy podziwialiśmy – mówi pani Smyczek.
Córka dyrektor raciborskiego szpitala Gizeli Pawłowskiej – Elwira Mikuła-Kopciowska znała panią Marię od dzieciństwa, bo była krawcową jej mamy. Gdy zaprzyjaźniła się z Gabrysią Kowalczyk, zaczęła u nich bywać częściej. – Stworzyła ciepły i otwarty dom, do którego można było przyjść o każdej porze dnia i nocy i zawsze czekała w nim herbata, ciasto i kanapki. Była osobą niezwykle serdeczną i pracowitą. Robiła takie kluski śląskie, że Geslerowa mogłaby się schować. Zawsze, gdy przyjeżdżałam do Raciborza na Wszystkich Świętych, zapraszała mnie na obiad i je serwowała. Podziwiałam jej energię i samodzielność, gdy straciła wzrok. Była niesamowicie zaradna i wciąż pomagała innym. Całe życie była zdana tylko na siebie i doskonale w nim sobie radziła – podkreśla pani Elwira.
Piotr Stochmiałek przez wiele lat pracował wspólnie z panią Marią w zarządzie Cechu Rzemiosł Różnych w Raciborzu. – Nie każdy potrafiłby połączyć wychowywanie dzieci i prowadzenie zakładu z pracą społeczną, a jej to przychodziło z łatwością. Była radną Miejskiej Rady Narodowej, działała w zarządzie Cechu, szkoliła uczniów i wykładała w szkole zawodowej.
Na dodatek była bardzo koleżeńska, więc na jej pomoc każdy z nas zawsze mógł liczyć. Jak wpadliśmy na pomysł, żeby nasz zarząd miał galowe stroje, to ona nam je od razu uszyła. To były czarne togi z białymi kryzami, które ubieraliśmy podczas Dnia Rzemiosła na Jasnej Górze lub podczas jakichś uroczystości w Izbie Rzemieślniczej w Katowicach. Jest mi bardzo przykro, że po tylu latach przyjaźni nie będę mógł jej towarzyszyć w ostatniej drodze, ale na zawsze pozostanie w mojej pamięci – podsumowuje pan Piotr.
26 marca Maria Kowalczyk spoczęła na cmentarzu na Ostrogu. Z uwagi na obowiązujące podczas epidemii przepisy, w pogrzebie uczestniczyło tylko kilka osób z grona najbliższej rodziny. Jeszcze kilka tygodni temu nikt z nas nie rozważałby takiego scenariusza. Nikt nie przypuszczałby, że nie będziemy mogli wspólnie pożegnać tak znamienitej postaci Raciborszczyzny. Nowa sytuacja zmusza nas jednak do zastanowienia i pokory. Moglibyśmy się jej nauczyć od pani Marii, która gotowa była zawsze przyjąć na siebie wszystkie przeciwności losu i pogodnie je znosić. Dla wielu z nas pozostanie wzorem kobiety niezłomnej. Obyśmy potrafili z jej życia wyciągnąć dla siebie dobrą lekcję.
Katarzyna Gruchot