Zatrzymuje, przypomina, daje możliwość odnowy. Trzy uwagi o koronawirusie
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
Przynaglony takimi, a nie innymi okolicznościami, chcę się podzielić trzema myślami na temat koronawirusa. Ponieważ sytuacja ciągle się zmienia, nie jestem w stanie zagwarantować, że refleksje te pozostaną aktualne – tzn. że nie będę ich prowadził innymi drogami, że nie będę ich snuł inaczej – za parę dni. A może trzeba by tu nawet rzec: za parę godzin.
Piszę te słowa w środę, 18 marca. Wskazówki na zegarze pokazują 20.25.
Jestem przejęty. Właśnie wykonałem dwa telefony. Jeden do lidera wspólnoty neokatechumenalnej, z którą prawie co sobotę sprawuję Eucharystię. Drugi do proboszcza jednej z podlubartowskich parafii, do której co niedziela dojeżdżam z posługą duszpasterską. Obu panom oznajmiłem, że przynajmniej do Wielkanocy nie mogę z nimi i z ich ludźmi być.
1. Zatrzymuje
Koronawirus nas zatrzymuje. Zatrzymuje cały świat. A jeśli nie zatrzymuje, to przynajmniej znacząco wyhamowuje. Mniej więcej to powiedziała mi pani Barbara Wawryca z dziekanatu wydziału filozofii KUL. Oczywiście, to zatrzymanie czy wyhamowanie jest na nas wymuszone. I to znienacka, gwałtownie. W sposób chyba najradykalniejszy z tych, jakie możemy sobie wyobrazić. Owszem, może nam przeszkadzać, że właśnie tak zostaliśmy zahamowani. Może nam to doskwierać i ciążyć. Ale z drugiej strony – odpowiedzmy szczerze – czy na takie zatrzymanie czy wyhamowanie moglibyśmy sobie pozwolić w innych warunkach? Tj. w warunkach, w których zazwyczaj przychodzi nam żyć? Czy gdyby wszystko aż dotąd biegło swym normalnym trybem, to czy chcielibyśmy, czy zdecydowalibyśmy się przystanąć? Czy jeszcze parę dni temu pomyślałby kto z nas, że scenariusz jakiegoś filmu apokaliptycznego stanie się rzeczywistością? Że na naszych oczach dziać się będzie armagedon? Że ograniczymy jeśli nie wszystkie, to przynajmniej większość naszych zwykłych aktywności?
A przecież potrzebujemy przestoju – odpoczynku i wytchnienia. Potrzebujemy takiego przestoju bezwzględnego, prawdziwego. Bo przestój na niby, jakiś taki połowiczny, cząstkowy, na jaki od czasu do czas nas stać, nie wystarcza nam. Zresztą nie może nam wystarczyć. Tak, potrzebujemy zamrożenia niemal wszystkiego, wszystkich spraw i wszystkich ludzi. Takiego jakby zawieszenia w bycie, w istnieniu. Takiego jakby trwania w niebycie, w nieistnieniu: trwania – a jakże! – trudnego. Po co? Żeby złapać oddech. Żeby nasz oddech się wyrównał.
Nasza rzeczywistość pędziła bowiem do niedawna z prędkością zawrotną. I mam wrażenie, że nawet jeszcze przyśpieszała. Więcej robić, więcej zarabiać, więcej kupować, więcej przeżywać, więcej doświadczać, więcej przedsiębrać. Ciągle więcej i więcej. Koniec końców chciała chyba ta nasza rozgalopowana rzeczywistość gnać z prędkością większą od prędkości światła. A tu nagle – bach! – krach. Trzasnęło. Strzeliło. Pękło. Zaraza zaciągnęła nam hamulec ręczny. Pisk i dym. Wszystko stanęło. I stoi. I żyje, i nie żyje. To, co do niedawna było niemożliwe, niewyobrażalne, stało się. Ileż wszak można pędzić? Ileż można gnać?
2. Przypomina
Co z tym zatrzymaniem nas przez koronawirusa zrobić? Takie pytanie przychodzi mi w tym miejscu do głowy. Jak przyjmować to, co zaszło, co zachodzi na naszych oczach i co jeszcze na nas spadnie? Jak to interpretować? Jako lekcję. Wymagającą i surową – i to po dwakroć. Po pierwsze, ze względu na bezwzględnego nauczyciela, który ją prowadzi. Po drugie, ze względu na materiał, jaki w jej ramach jest do przyswojenia. Jasne, drodzy Państwo, nie lubimy lekcji wymagających i surowych. Ale bywa, że po upływie pewnego czasu te właśnie lekcje nie dość, że najlepiej, najwyraziściej pamiętamy, to jeszcze uznajemy je za najważniejsze, najcenniejsze, dla pewnych racji najpożyteczniejsze. Może i ta nasza obecna lekcja – jeśli na to, co obserwujemy, zechcemy spojrzeć jak na lekcję – taką właśnie będzie. Ja przynajmniej w chwili obecnej rejestruję w sobie na to nadzieję.
Czego możemy się nauczyć w związku z szalejącym między nami wirusem? Prawdy prostej, najprostszej, a zarazem najpierwszej, najistotniejszej. Mianowicie, że jesteśmy ludźmi. Ludźmi – to znaczy istotami kruchymi i ograniczonymi. Kruchymi – czyli takimi, które łatwo giną; takimi, dla których starcia, zgniecenia, zmiecenia, dla których śmierci niewiele trzeba. Ograniczonymi – czyli takimi, które nie mogą wszystkiego, co by chciały; takimi, które stają w obliczu rzeczy, z którymi nie mogą sobie poradzić, które je przerastają, na które nie mają większego – by nie powiedzieć, że żadnego – wpływu. Zaiste, jesteśmy ludźmi. Ludźmi – to znaczy niebogami, to znaczy nieBogiem. Choć bardzo byśmy chcieli mieć naturę boską, a więc dokładnie przeciwną naszej: nieśmiertelną i wszechmocną. Lecz takiej natury nie mamy. Nasza natura jest ludzka. Ludzka. Tylko ludzka.
Właściwie tej prawdy o nas nie musimy się uczyć. Jest nam ona znana. Z tym, że zapomnieliśmy o niej. Zapomniało się nam – zapomniało się człowiekowi, że jest człowiekiem. Uroił sobie, że jest bogiem/Bogiem. Zachwycony, zachłyśnięty tym, jaki jest, tym, co osiągnął i co może, biedaczyna i nieszczęśnik pomyślał, że oto wszystko jest w jego ręku, że wszystko jest w jego mocy, że nad wszystkim sprawuje kontrolę. I teraz wirus, takie zdawałoby się nic, takie coś, czego nawet nie widać, przypomina mu i uświadamia, kim on jest i gdzie jego miejsce.
Był w starożytnym Rzymie zwyczaj, że kiedy wódz odniósł wielki sukces wojenny, odbywał triumf, czyli wraz ze swoim bogato ustrojonym potężnym orszakiem wkraczał do stolicy. Odziany w haftowaną purpurową togę z wyszytymi złotymi gwiazdami, z twarzą ubarwioną na czerwono, z wieńcem na głowie, ze złotym medalionem na piersi, z żelaznym pierścieniem na palcu, z berłem z kości słoniowej i wawrzynem w dłoni, jechał wtedy imperator na rydwanie zaprzężonym w cztery białe konie, otoczony żołnierzami, jeńcami, zdobytymi łupami i pochwyconymi egzotycznymi dzikimi zwierzętami. Za wodzem na jego powozie stał niewolnik. Nad głową dowódcy trzymał złoty laur i przez cały czas szeptał swemu panu do ucha: „Hominem te memento!”, „Pamiętaj, że jesteś człowiekiem”.
Zdaje mi się, że jeszcze do niedawna człowiek triumfował. Zapatrzony w siebie, skupiony na sobie i swoich dokonaniach, zapomniał o swojej tożsamości. Nie słuchał szeptanej sentencji niewolnika. A może nawet zrzucił go już był ze swego rydwanu. Żeby mu nie psuł uroczystości.
3. Daje możliwość odnowy
Od ks. Łukasza Żaby, raciborzanina, z którym obecnie razem studiuję, usłyszałem, że przez pandemię mamy w tym roku wyjątkowy, szczególnie intensywny Wielki Post. Wielki Post, w który wchodzimy mimowolnie. I który, skoro weń wchodzimy, zmienia nas. Ciekawe to spojrzenie na naszą sytuację. Oby ów Wielki Post zmieniał nas w ludzi lepszych. Oby nas nawracał. Oby prowadził nas do Boga. Oby rzucił nas w ramiona naszego dobrego, kochającego Ojca. Żeby tak było, zatroszczyć się musi każdy z nas sam. Nie ma tu bowiem żadnego automatyzmu. Samo nic się w tym względzie nie zrobi. Ale mamy po temu niezwykłą okazję.
Wielki Post to rekolekcje. Można zatem i tak rzec: koronawirus to nasze tegoroczne światowe rekolekcje. To też myśl ks. Żaby. O co chodzi z rekolekcjami? Sięgnijmy do etymologii. Rzeczownik „rekolekcje” bierze się z łacińskiego czasownika „recolere”. Jest to verbum compositum. Tworzy je czasownik „colere” – „uprawiać”, „pielęgnować”, „hodować”, „zdobić”, który poprzedza prefiks „re-” oznaczający powtórzenie, ponowienie czynności wyrażonej przez czasownik. Czyli „recolere” to „uprawiać na nowo”, „znowu się czymś zajmować”. W rekolekcjach, mili czytelnicy, chodzi o to, żeby no nowo ułożyć swoje życie, żeby na nowo swoje życie uporządkować. Pewnie, że lepiej niż dotychczas. Że bardziej niż do tej pory po Bożemu. Koronawirus to nasze rekolekcje w tym sensie, że rozsadził on nam życie. Przezeń nasze życie legło w gruzach. Musimy je teraz na nowo pozbierać. Mamy możliwość, by uczynić je innym. Nowym. Świętym.
* * *
Kończę swoje pisanie. Jest czwartek. 20.13.
Dziś władze mojej Alma Mater wraz z dyrektorem domu, w którym jako ksiądz – student KUL-u mieszkam, zdecydowały, że wszyscy lokatorzy tego domu powinni wyjechać. Więc w sobotę będę się z Lublina ewakuował.
Sytuacja jest dynamiczna. Wszyscy improwizujemy.
Co jeszcze nas czeka? Jeden Pan Bóg wie…