Swoją samotność ucałowałem i uściskałem
Ks. Łukasz Libowski przedstawia.
Przytrafiają się raz po raz w naszym życiu chwile epifanii. Chwile, w których pojmujemy cośkolwiek z owej bezdennej tajemnicy, którą każdy z nas jest. Chwile, w których odkrywamy coś ważnego o sobie samych. Dziś chciałbym o jednej z niewielu, paru zaledwie, takich właśnie chwil, które dotychczas dane było mi z łaski losu przeżyć, opowiedzieć. Rzecz jest osobista, jednakże ufam, że wielu z Państwa, choć zapewne w innych okolicznościach niż ja, epifanii, którą mam tu na myśli, doświadczyło i że w związku z tym w moim rozważaniu Państwo się odnajdą. Ponieważ moment, którym zamierzam się „podzielić”, naszedł mnie w czasie jednego z moich letnich wojaży, owszem, wojaży nietegorocznych, piszę o nim pod szyldem serii wakacyjnej.
Patrzyłem, po prostu patrzyłem
Było to tak, tak przynajmniej zdarzenie pamiętam. Będąc dwa lata temu, w lipcu, na kursie językowym w Londynie, w pewne sobotnie przedpołudnie, korzystając z dnia wolnego od zajęć, wybrałem się do National Gallery; nie pomnę już, czy była to moja pierwsza, czy druga wizyta w tym miejscu. Jak to w tego rodzaju świątyni sztuki przystało, krokiem niespiesznym z jednej sali wystawowej przechodziłem do drugiej, oglądając wiszące w nich obrazy.
Muszą Państwo wiedzieć, że w muzeach szybko się męczę. Wydaje mi się, iż dzieje się tak dlatego, że „napada” tam na mnie dużo, stanowczo za dużo, bodźców, że za dużo doświadczam tam wrażeń. Kiedy zatem muzea odwiedzam, wnet przechodzi mi ochota na oglądanie czegokolwiek, choćby i największych arcydzieł. Ale ponieważ wiem, że okazja wizyty w tym samym miejscu może mi się już nigdy więcej nie trafić, przymuszam się, by zobaczyć wszystko albo prawie wszystko, co do obejrzenia w danym miejscu jest. Takiego gwałtu na sobie zmuszony byłem dokonać i w ów dzień, który tu sprawozdaję. Szedłem więc przez kolejne pomieszczenia National Gallery i, pomimo, że byłem znużony, obwiędły, oglądałem eksponowane w nich prace.
Nagle przykuło moją uwagę płótno, którego wiele reprodukcji wcześniej widziałem, płótno Ary’ego Scheffera, przedstawiające świętego Augustyna wraz z jego matką, świętą Moniką, przeżywających uniesienie mistyczne w Ostii. Dzieło, ze względu, tyle tylko powiem, na swą szkolność, nigdy właściwie nie robiło na mnie wrażenia. A i wtedy – nie, nie mógłbym stwierdzić, że mi się podobało. Ale coś mnie przy nim trzymało, coś kazało mi się w nie wpatrywać. Stałem przeto i kilkanaście minut malunkowi Scheffera się przyglądałem. Dziś uważam, iż w tamto sobotnie przedpołudnie udało mi się osiągnąć stan kontemplacji. Pamiętam, że nie przebiegały wtedy mojej głowy żadne myśli, że nie prowadziłem wówczas żadnego wewnętrznego dialogu. Patrzyłem, po prostu patrzyłem – i chłonąłem, co widziałem; w swoim sercu miałem wielki pokój. W końcu, niespodzianie, czar prysł: poczułem, że jestem nasycony – i wszystko na powrót stało się normalne. Przypominam sobie, że do rzeczywistości „wróciłem” łagodnie. A skoro „wróciłem”, poszedłem dalej, by podziwiać sztukę, która tego dnia jeszcze na mnie czekała.
Pragnę bliskości
Dopiero kiedy wróciłem do swojego londyńskiego domu i kiedy wieczorem się położyłem, obraz Scheffera do mnie powrócił. Przez jakiś czas moje myśli wokół niego krążyły, wszak próbowałem go zinterpretować, ale bez satysfakcjonującego rezultatu. W pewnym momencie rozpłakałem się. Nie wiedziałem, dlaczego. Drodzy Państwo, płakałem wtedy długo i rzewnie – aż dotarło do mnie, dlaczego: bo oto na Schefferowym płótnie zobaczyłem bliskość, w jakiej trwać mogą ludzie, w tym wypadku matka i syn, ale przecież nie tylko matka i syn, a której to bliskości, intymnej, delikatnej, wyrażającej się w dotyku, nigdy w moim życiu nie będzie. Było to dla mnie objawienie: poznanie, że pragnę bliskości, że tęsknię za czułym dotykiem – i że to moje pragnienie i ta moja tęsknota nigdy nie będą zaspokojone.
Zatem: łkałem, gdyż odżałowywałem, co straciłem i co tracę, gdyż godziłem, jednałem się ze swoją samotnością, acz zapewne jeszcze nie raz, mam tego świadomość, przyjdzie mi się z nią pojednywać. Wtedy, owego lipcowego wieczoru przed dwoma laty, po raz pierwszy chyba w życiu swoją samotność ucałowałem i uściskałem. Wtedy zrozumiałem, że z bliskości zrezygnowałem, że nie będzie mi dane jej doświadczyć. Pojąłem, że jestem i że ciągle będę sam: wśród ludzi – sam, w całym ogromnym wszechświecie – sam; po to, żeby być dla, dla Boga i dla ludzi, dla ludzi i dla Boga. Cóż, za wszystko zapłacić trzeba jakąś cenę. Pewno, żyję i żyć będę między ludźmi, mogę być nawet bardzo blisko ludzi; lecz głębokiej bliskości z drugim człowiekiem, bliskości, która uzewnętrznia się w serdecznym dotyku, w pieszczocie, nigdy nie zaznam.
Przedstawienie Święty Augustyn i Monika nawiedziło mnie raz wtóry, przynosząc emocje równie intensywne jak za pierwszym razem, rok później, w zeszłe wakacje, kiedy podczas pogawędki z kolegami księżmi, w odniesieniu nie wiem już do kogo, z ust jednego z moich rozmówców padło zdanie następujące: „Ciekawe, o co człowiekowi temu w życiu chodzi…”. Albowiem zdanie to, ponieważ po całym spotkaniu ono jedno zostało mi w pamięci, czego nie chciałem zignorować, zwolniwszy wszelkie blokady, odniosłem do siebie, pytając się: „O co, Łukaszu, chodzi ci w życiu?” I wiedziałem już, o co mi w życiu chodzi: o bliskość, o bliskość zażyłą. Znów wtedy płakałem. I chyba po raz drugi swoją samotność wtedy, mniej więcej rok temu, obejmowałem.
Samotność kochać i z nią się bratać
Wszyscy bywamy samotni, sądzę. Nie, nie śmiem twierdzić, że doświadczenie samotności mnie wyłącznie dotyczy. Wiem doskonale, że wielu ludzi starszych jest samotnych, że wielu młodych też cierpi z powodu samotności, nawet jeśli na tę samotność wcześniej się zdecydowali. Wiem, że i w małżeństwie bywa się samotnym.
Wychodzi przeto na to, iż samotność wpisana jest w naszą ludzką egzystencję, że jest nieodzownym jej składnikiem. I że nie pozostaje nam nic innego, jak ją kochać i z nią się bratać. Bo inaczej będziemy zgorzkniałymi frustratami.